Trwa ładowanie...
recenzja
16-03-2015 10:21

Nie tylko knieje i moczary

Nie tylko knieje i moczaryŹródło: "__wlasne
dni98jb
dni98jb

Cóż my dzisiaj wiemy o Polesiu? Jeżeli jeszcze nie pozapominaliśmy szkolnych wiadomości z geografii, jesteśmy świadomi istnienia regionu zwanego Polesiem Lubelskim, którego północna część przylega do granicy Polski z Białorusią, a południowa – z Ukrainą. Ale przecież to nie ten skrawek ziemi opiewa tęskne przedwojenne tango Polesia czar; nie po nim biegał na bosaka mały Rysio, który miał później zostać największym polskim reportażystą, do końca życia marzącym, że zdąży krainie dzieciństwa poświęcić kolejną swą książkę; nie w tamtejszych kniejach i bagnach uczyli się szacunku do przyrody bohaterowie Lata leśnych ludzi Marii Rodziewiczówny...

Polesie, o którym mowa, ciągnie się o wiele dalej na wschód, nad bogato rozgałęzionymi dorzeczami Jasiołdy, Piny i Prypeci, w centrum mając Pińsk, a na pobrzeżach równie znane (przynajmniej z literatury) miejscowości, jak Drohiczyn, Brześć, Bereza Kartuska. To jeden z tych pogranicznych obszarów, których przynależność państwowa w ciągu ostatniego tysiąclecia zmieniała się więcej niż dwa razy, a mieszkańcy niejednokrotnie mieli problem z precyzyjnym podaniem swojej narodowości, i to nie tylko ci, którzy, ciemni i niepiśmienni, sami nie wiedzieli, czy mówią po polsku, po białorusku czy „po tutejszemu” – bo taki na przykład Roman Skirmunt, wszechstronnie (choć nieformalnie) wykształcony ziemianin, właściciel majątku Porzecze, twierdził: „Myśmy wyrośli z ziemi Litwy lub Rusi (…), ale powietrze, które nam do życia potrzebnem było, wiatr je przyniósł z Polski”.

Roman Skirmunt i jego brat Henryk to bohaterowie jednej z pasjonujących opowieści, zawartych w tomie Usypać góry. Historie z Polesia, gorąco witanym przez wielbicieli pisarstwa Małgorzaty Szejnert.

Reportaże tej autorki to doskonała jakość sama w sobie, niezależnie od tego, czy sięgniemy po próbki jej wczesnej twórczości (My, właściciele Teksasu), czy po któryś z okazów monumentalnego reportażu historycznego, w którym to gatunku się ostatecznie wyspecjalizowała (Śród żywych duchów, Czarny ogród, Wyspa klucz, Dom żółwia). Tym razem obiektem jej badań stała się ziemia znacznie nam bliższa w sensie geograficznym niż Ellis Island czy Zanzibar, lecz czy przez to lepiej znana? Niezupełnie… bo przecież nawet w okresie międzywojennym, gdy granice nasze sięgały o wiele dalej na wschód, znany podróżnik Antoni Ferdynand Ossendowski uznał poleskie bagna i zamieszkujący je lud, żyjący tak, jak jego przodkowie przed trzystu czy pięciuset laty, za temat dostatecznie egzotyczny, by warto było poświęcić mu obszerną monografię. Nim się jednak reszta Polski zdążyła z Polesiem na dobre spoufalić, przyszła kolejna odmiana losu, na skutek której jakieś 90% tej krainy znów zmieniło przynależność państwową, dostając się pod
władzę sowiecką, a po rozpadzie imperium trafiając w granice Białorusi (w większości) i Ukrainy. Dla reportera to wymarzony teren eksploracji: nic tak nie odmienia ludzkich losów, jak wojny i rewolucje, przesuwanie granic i zmiany ustroju. Toteż nie powinien nas zaskoczyć ogromny rozrzut tematyczny zebranych w tomie opowieści. Czegóż tu nie ma! Historia podróży na Polesie amerykańskiej podróżniczki Louise Boyd i spotkanie z człowiekiem, który od dwudziestu lat czuwa nad sporządzaniem specjalnych obrzędowych świec. Poszukiwanie śladów zatopionej flotylli rzecznej i wspomnienie duchownych, dzięki którym polscy katolicy na Białorusi przez wiele lat mieli zapewnioną posługę duszpasterską. Kronika życia dwóch braci, z których jeden stał mocno obiema nogami na ziemi, drugi zaś zdawał się tej ziemi nie zauważać, lecz i tak obu spotkał ten sam los. Prezentacja sylwetki szwedzkiej fotograficzki i animatorki kultury, która po przeczytaniu Imperium Kapuścińskiego zapragnęła pojechać do Pińska, a ziściwszy to marzenie,
wzięła się za organizowanie nieformalnej szwedzko-białoruskiej współpracy kulturalnej…

dni98jb

To tylko kilka z osiemnastu tekstów, które – niezależnie od tego, czy są pełnometrażowymi, rozbudowanymi opowieściami, czy kilkustronicowymi interludiami – przyciągają uwagę czytelnika dosłownie od pierwszego do ostatniego zdania. Każdy z nich to małe arcydzieło sztuki reporterskiej. Zróżnicowana tematyka, dobrana jednakże tak, by nie wychodzić zbyt daleko poza obręb głównego wątku (bo dygresje, jak to w reportażu literackim, być muszą; do odtworzenia kolei losów Polesia i jego mieszkańców w ciągu ostatniego stulecia niepotrzebne nam jest co prawda wyliczenie liczby białych niedźwiedzi upolowanych przez nieustraszoną Louise Boyd podczas jej arktycznych wojaży czy też ran, jakie odniósł na kolejnych wojnach brytyjski arystokrata Adrian Carton de Wiart, nim przeszedłszy w stan spoczynku w randze generał-majora postanowił osiedlić się w leśniczówce na poleskich błotach, lecz jakże barwne tworzą tło dla właściwych opowieści!). Precyzja narracji: ani wodolejstwa (nawet zajmujące ćwierć czy pół stronicy wykazy, na
przykład, rzemieślników i przedsiębiorstw usługowych zarejestrowanych w Motolu w roku 1928, albo wystawców demonstrujących swoje towary na jarmarku pińskim w roku 1936 okazują się niezbędnymi elementami ówczesnego pejzażu opisywanych okolic), ani chodzenia na skróty (każdy fakt opisany jest w taki sposób, by nie było wątpliwości, że podane informacje to wszystko, co w danym momencie na dany temat dało się powiedzieć). Perfekcyjna w każdym calu konstrukcja tekstu: idealne proporcje między narracją własną, wypowiedziami rozmówców i cytatami z tekstów źródłowych, optymalny podział dłuższych opowieści na poszczególne odsłony. Bogaty i wyrazisty język, z doskonałym wyczuciem balansujący między piękną literacką polszczyzną samej autorki a potoczną, przetykaną regionalizmami, mową „tutejszych”. Jedyna skaza na tym pięknym gobelinie, utkanym z historii i teraźniejszości, jest tak maleńka, że najpewniej nie zauważy jej większa część czytelników (jest to bowiem typowy czeski błąd: na str.270, w opisie pewnego
przedsięwzięcia niejakiego pana Mateusza Butrymowicza widnieje data 1874 zamiast 1784), a jeżeli nawet zauważy… cóż, drobne błędy korektorskie zdarzają się nawet w najlepszych wydawnictwach i w żaden sposób nie są w stanie popsuć wrażenia, jakie zrobiło obcowanie przez kilkanaście czy kilkadziesiąt godzin z tak świetnym tekstem. Tym bardziej, że widać staranność, jaką wydawca włożył w to, by i zewnętrzna forma wykraczała ponad przeciętność: solidne, twarde oprawy Usypać góry,Czarnego ogrodu, Wyspy klucza i Domu żółwia, wszystkie tego samego formatu i utrzymane w tej samej stylistyce graficznej, lecz różniące się na tyle, by każdą z książek dało się rozpoznać na pierwszy rzut oka, pięknie się ze sobą komponują na półce, stanowiąc pokusę nie do odparcia dla czytelników o zamiłowaniach bibliofilskich. Tego rodzaju lektury warto mieć – one nie zestarzeją się nigdy, w odróżnieniu od wielu beletrystycznych bestsellerów, które puszczamy w niepamięć prawie zaraz po przeczytaniu.

dni98jb
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dni98jb