Jest wieczór, cisza nocna, a ja włączam cichutko piosenkę „By my love” Mario Lanzy. Mimo że odtwarzacz nastawiony jest cichutko, głos Mario dobiega do każdego zakamarka domu, drży w powietrzu, biega po pokojach, wpada w ucho śpiącym domownikom, oniemiali przewracają się z boku na bok, nie wiedząc, skąd w ich snach takie dźwięki.
Mario był jednym z największych tenorów, porównywanych z Caruso, którego zresztą później zagrał w biograficznym filmie. Jego kariera kwitła na przełomie lat 40. i 50., wtedy też dzieje się akcja książki. Jego wspaniały głos i równie piękne oczy wspomina starsza kobieta, mieszkająca w domu starców. Na jej ścianie wisi zdjęcie ze śpiewakiem. Ona sama chwieje się między światem dzisiejszym, a tym ze wspomnień, i nagle, pchnięta przez młodą dziewczynę, która rozpoznaje w ramce wizerunek Lanzy, wpada w tamten świat, w tamten Rzym, w tamtą fontannę di Trevi.
Najpierw słychać gwizd pociągu, którym Lanza wraz z żoną i dziećmi przyjeżdża do Rzymu, żeby kręcić nowy film.
W tłumie, który czeka na stacji na mistrza, są Serafina, Carmela i Rosalina. To trzy siostry – każda z innego ojca, każda z innym kolorem włosów, każda mająca inne pragnienia. Największym marzeniem środkowej, Carmeli, jest śpiew. Wyobraża sobie, że gdy przebije się przez tłum, dopadnie Lanzy i zaśpiewa dla niego, to on oniemieje z zachwytu i zatrzyma dla niej ziemię, żeby ziemia mogła słuchać jej śpiewu. Tak się nie dzieje, bo tłum jest zbyt gęsty, głosu Carmeli prawie nie słychać. Ona jednak nie poddaje się, goni za swoim marzeniem, więc goni za śpiewakiem. A za Carmelą gonią jej siostry. W końcu w hotelu, w którym zatrzymała się sławna rodzina, to Serafina ma stanąć przed obliczem mistrza i prosić o audiencję dla siostry.
Nie udaje się. Ale udaje się zostać asystentką żony śpiewaka – Betty. Tak zaczyna się nowe życie Serafiny, tak toczy się stare Carmeli i Rosaliny.
Dziwna to książka, bo dziwna jest matka Serafiny. To prostytutka, która wydaje się być zadowolona ze swojego zawodu – nie ma nigdzie obrazu zapłakanej, w ukryciu potępiającej swój los lub na głos mówiącej, że chciałaby przestać uprawiać miłość za pieniądze. Co więcej pragnie, by Serafina poszła w jej ślady. A zaraz za nimi Carmela, później pewnie Rosalina. To sama Serafina ma ambicje, by zostać kimś więcej, by jej uda pozostały skrzyżowane, by miłość to była prawdziwa miłość, a nie tylko słowo, co da się rozmienić na drobne monety i wrzucić do fontanny. To ona sama szuka dla siebie lepszego losu i walczy z matką, która szyje jej piękną suknię w grochy, przyciągającą wzrok, wołającą zbyt głośno. Serafina nigdy nie wkłada tej sukienki – jest jak kostium, który nie pasuje, jak rola, w którą się nie chce wejść, jak fałszywa tożsamość, z której się nie chce skorzystać. To odwieczna walka matka kontra córka, ale do tej pory czytałam tylko same córki, które potajemnie i ukradkiem zarabiały ciałem na bransoletki,
spódniczki i perfumy, czasem na chleb. Tutaj upierścieniona dłoń matki podaje córce kostium i każe jej grać, każe sprzedać siebie – nie broni, nie roni łez, nie ubolewa – popycha. Tylko że Serafina ma na tyle sił, aby się zatrzymać i zmienić los zapisany jej w spadku przez matkę. Albo ma na tyle szczęścia, że trafia zupełnie gdzie indziej, niż pokazywała trajektoria jej lotu w świat.
To książka o zmianie, o awansie społecznym, który zdarzył się przez przypadek, o tym, jak niechcianemu losowi pewna młoda dziewczyna uciekła w ostatniej chwili. O tym, jak zachłysnęła się nie-swoją popularnością. Jak bił w jej oczy blask świateł, mieniących się nie-swojej biżuterii. Jak musował na języku nie-swój szampan, którego ktoś dał jej spróbować. Jak idąc do opery, wkładała nie-swoje ubranie.
Nie mogłam zrozumieć Serafiny, nie mogłam pogodzić się z jej oddaniem dla swoich pracodawców, z jej przeistoczeniem, przyczajeniem. Doskonale rozumiałam niechęć do życia, jakie miała w perspektywie i w drugim pokoju mieszkania. Doskonale rozumiałam zachwyt i zachłyśnięcie się nowym światem, tym haustem innego powietrza, które unosi się w apartamentach bogatych i sławnych ludzi. Doskonale rozumiałam, że mogła zachwycać się taftami, jedwabiami i koronkami, na które nie było jej nigdy stać. Nie potrafię jednak zrozumieć, czemu w tych taftach i koronkach się zakochała, skoro tylko przerzucała je z miejsca na miejsce i wsuwała w nie nie-swoją sylwetkę? Dlaczego wolała dusić się, gdy dla niej już nie starczało powietrza, zachłannie wziętego w płuca przez Mario, Betty, czy dzieci, niż wyjść choć na chwilę na spacer po Rzymie i zaczerpnąć tchu. Nie potrafię zrozumieć, że mogła chcieć poświęcić wszystko – miłość, swój dom, swoje dzieci jeszcze nienarodzone, na rzecz cudzych przygód i cudzych uniesień. Czemu tak
mocno oddała się we władanie drugiego człowieka, by kolejny raz zapomnieć o sobie. Wpadła z jednej pułapki – z matczynych rąk, z pięknie pomalowanymi paznokciami, wyciągniętych po nią, trzymających szminkę i drinka – w drugą – ciągłych napadów szału śpiewaka alkoholika, ciągłych napadów depresji jego żony.
Pellegrino zastrzega w posłowiu, że kierując się biografią Lanzy, stworzyła swój własny obrazek tenora i jego rodziny. Że owszem, Mario i Betty zatrudniali w Rzymie rzeszę służących, ale nie było tam osobistej asystentki Betty. Że wszystko jest niby prawdziwe, a niby zmyślone. A ja zastanawiam się więc, skąd autorka czerpie wiedzę o osobistych asystentkach? Dla mnie ta postać była nie-swoja, nierealna, nieprawdziwa. Bo mam przeświadczenie, że żadna gwiazda, ani żona gwiazdy, nie zabierałaby osobistej asystentki na przyjęcia po to, aby piła tam szampana i wygrzewała się w cieple świateł z błysków fleszy. Że żadna żona gwiazdy nie pożyczyłaby własnych sukienek biednej asystentce, która nie ma co na siebie włożyć, gdy idzie na randkę.
I mogę mieć tylko nadzieję, że w rzeczywistości nie istnieją takie nie-swoje kobiety, w które ktoś wtłacza swoje ambicje, a na ich barkach składa każdy swój żal i każe im wypijać każdą swoją łzę. Że w rzeczywistości wszystkie osobiste asystentki wolą słuchać „Be my love” od kucharza, który nie umie śpiewać, ale kocha, niż od tenora, który śpiewa pięknie, ale nigdy nie dla nich.