Edwina ma 180 cm wzrostu. Ma chude, patykowate nogi, a na głowie fryzurę, która przypomina ptasie gniazdo. Na dodatek wszyscy mówią na nią Ted. To wszystko sprawia, że jest mało atrakcyjna. Nauczyciel śpiewu na jednej z lekcji myli ją z chłopcem, wywołując salwy śmiechu, które bolą niemal fizycznie. Oprócz tego Ted ma mamę, która pracuje w sklepie spożywczym i tatę, który jest naukowcem bez pracy. Nie ma już natomiast swojego ukochanego domu w Richmond, bo brak połowy domowego budżetu sprawił, że rodzina musiała przenieść się do mniejszego domu, do Londynu. Nie ma już ogródka. I nie ma drzew, które są jedną z miłości Ted. Ale we wspólnym pokoju jest od teraz starsza siostra. Ava jest piękna, jest szalona, jest błyskotliwa. Ted chodzi za nią, jak cień, jeśli tylko Ava jej na to pozwala. Jeśli dopuszcza do spoufalenia, jeśli ma dzień, w którym młodsza siostra nie jest tylko przeszkodą. Owszem, kochają się, ale bardziej na odległość. Są kompletnie różne - „Ava świetnie sobie radziła z trafianiem do sklepów
i na imprezy sportowe, ja ze znajdowaniem galerii sztuki, parków i ogrodów”. Ale Ted potrzebuje ciepła oczu Avy, w których może się grzać, nie jest ważne, że przy niej wydaje się jeszcze brzydsza. Pewnego wiosennego dnia Ava wymyśla sposób na zarobienie paru groszy – ma chłopaka w Kornwalii, Jessego, do którego chce pojechać na lato. I musi zebrać na to fundusze. Kolejny raz w życiu, używając swojej magii starszej siostry, zmusza Ted do czegoś, co dziewczyna robi wbrew sobie – do występu na ulicy. Ava ma śpiewać przeboje starego rocka, a Ted przygrywać jej na tamburynie. Są beznadziejne, ale Ava dobrze się bawi. A Ted jest wciąż zaczarowana urokiem starszej siostry. Więc nie do końca martwi się, że zarobiły tylko dwa papierki po dropsach, gumę do żucia i bilet parkingowy. Ale jest coś jeszcze - na ulicy zauważa ich mężczyzna, który podaje się za łowcę talentów z agencji modelek. I podchodzi do Ted, ignorując piękną Avę – to jej wręcza swoją wizytówkę i zaprasza do kontaktu - „jesteś niezwykła!”, mówi, robiąc
kilka zdjęć.
A wkrótce potem, gdy już wizytówka pomięta znajduje się w jakimś koszu na śmieci albo zapomnianych dżinsach, okazuje się, że Avie coraz bardziej brak energii. Że zasypia przy stole kuchennym. Że ma dziwną gulę na szyi. Że to rak...
To książka wielowymiarowa, trochę o życiowych celach, o marzeniach, które stają się naszymi, mimo że wcześniej nigdy nie pomyślelibyśmy, że się spełnią. O rodzinie. O przyjaźni – o takiej przyjaźni, która trwa całe życie. To przyjaźń między dwoma siostrami. I to taka przyjaźń, do której trzeba dojrzeć, której trzeba się nauczyć. Ava i Ted są sobie bliskie, bo dzielą pokój, mamę i tatę, ale się nie przyjaźnią. Dopiero w obliczu życiowych zmian, w obliczu faktu, że muszą walczyć – jedna o życie, a druga o siostrę, zdają sobie sprawę, że są dla siebie bardzo ważne. Ich szczoteczki stoją obok siebie w łazience, a dzięki temu mają przywilej posiadania najlepszej przyjaciółki na wyciągnięcie ręki. I to jest wielki dar. A to że jedna kocha drzewa, a druga morze, że jedna zna nazwiska wszystkich znaczących modelek i marki liczących się sklepów, a druga wie, co to światłocień i cieniowanie, to taki mały bonus od życia. Przecież taką wiedzą można się dzielić i kochać, znać, dwa razy więcej rzeczy. Można dzięki
temu być silniejszym o tę drugą osobę, o jej świat i jej światopogląd. I łatwiej wtedy pokonywać demony. Początkowo irytuje ich wspólny pokój i rozbieżne zainteresowania, ale za chwilę Ted mówi: „czułam się winna, że byłam taka zdrowa, kiedy moja siostra miała plastikową rurkę pod obojczykiem. Dlaczego nie mogłyśmy podzielić się tym nieszczęściem i go zmniejszyć? Obie zachorowałybyśmy na ospę albo złamały nogę?”.
To też książka o pięknie. O tym, że jest względne. Że da się brzydocie zakolorować oczy kredką i wypuścić na wybieg. Ale też o swoistej równowadze – o tym, że ilość piękna w świecie musi się zawsze zgadzać – jeśli ładna siostra traci włosy w chemioterapii, to brzydka musi wyładnieć – na jej miejsce. Angielskie słowo „look”, które autorka wybrała na tytuł, to po polsku wygląd, ale też słowo, którego można użyć jako komplementu, gdy chce się docenić czyjś wizerunek. To słowo, które łechce i nie sposób się nie uśmiechnąć, gdy ktoś woła o tobie „she's got the look!”. Ale to też książka o tym, że „look” nie jest wszystkim – banalnie mówiąc, że wnętrze liczy się mocniej. Bałam się tej książki, jej znaczącego tytułu, jej sugerującej okładki, jej opisu – że to będzie pochwała głupoty, że mieniące się wszystkimi kolorami wybiegi dla modelek, to będzie podium, na które warto się wspinać za wszelką cenę. Że ciuchy. Że szminki. Że kasa. Że sława. Że od zera do milionera. A okazało się, że ta książka ubrała się w ten
tytuł dość przewrotnie. Że wywyższa dobre wartości – te najlepsze. Że tak, jak nie szata zdobi człowieka, tak nie oceniaj książki po okładce.