Nie jest łatwo być detektywem. Prywatnym detektywem. Łatwiej być policjantem (jeszcze lepiej milicjantem) na etacie. Ten to może sobie spokojnie, w ciepłym i przytulnym świetle prawa, narzekać aż go od tego szczęka rozboli. Za nim stoi Prawo, za nim stoi Państwo, jego szanuje uczciwy Przestępca, jego boi się, a może czuje przed nim respekt bezbronny, zagubiony i przez to podejrzany Obywatel. Jego - prestidigitatora niejasnych przepisów. Uosobienie trochę abstrakcyjnego bijącego serca Państwa.
A taki prywaciarz to... nabiega się, naryzykuje, nie dośpi, nadgodzin nie ma od lat, premia rzadka jak włosy na głowie. I nic się nie zmienia, czy to wiek XIII, czy XX, czy taki XXIX. Gdyby się tak wysilić, skupić, skoncentrować jak przecier pomidorowy, to może dałoby się jakiś wzór na prywatnego detektywa wymyślić, w którym objawiłaby się jedna z tych niesamowitych wartości stałych, które krążą bezdomne w kosmicznym pyle czekając tylko na swojego odkrywcę?!
Mam na myśli takie dziwne liczby jak e, Pi, c (zwana prędkością światła w próżni) i inne ich kuzynki oraz bliższe i dalsze krewne. Magiczne, tajemnicze, dziwne. I ta stała wyjaśniłaby raz na zawsze, i naukowo do tego, dlaczego taki detektyw ma się tak, a nie inaczej. I okazałoby się, dzięki twórczemu wysiłkowi wiele anonimowych ludzi nauki, że mu tak w gwiazdach jest pisane po prostu.
A tu tymczasem jakiś idiota (idioci - niepotrzebne jak zwykle skreślić), tzn. klient albo nie daj boże znajomy, do drzwi drogich (ach te ceny!) wali, gdy taki detektyw ledwie na chwilę zdąży rozbiegany puls uspokoić, pierwszy raz od miesięcy i nogi na stół relaksująco wyłożyć. Bo będąc detektywem i do tego prywatnym jest się po prostu "na łasce niedoszłych klientów".
Rwące potoki wydarzeń porwały mnie już od pierwszej strony oznaczonej wyjątkowo tajemniczą cyfrą 5. No cóż, może i trochę potrafię pływać w literackich wodach rzek i strumyczków, ale nie wtedy gdy nurt jest tak rwący jak rwa kulszowa lub ból zęba. Specyficzny i ironiczny styl. Zabawa słowem, ugniatanie, rozciąganie, wywlekanie na drugą stronę. Lawina porównań, która porywa a to w górę, a to w dół, poniewierając śmiechem i stwarzając realne zagrożenie dla życia ludzkiego. No dobrze, dobrze. Dla życia. Niekoniecznie ludzkiego.
"Na ulicy widać było jedynie grupki ludzi, zwierząt, karłów i elfów i szwadron centaurów-emigrantów. Nic niezwykłego”.
Mózg mi jeszcze nie wyłysiał, żeby uważać takie obrazki za dziwne. Dziwne to jest to, co często widzę na zwykłej ulicy, w telewizji albo co można w prasie codziennej przeczytać. Nie ma co, czyste i intensywne śmianie się może grozić śmiercią lub kalectwem (od dawna wiedzą o tym weseli kolejarze rozklejając zdjęcia takiego smutnego pana na słupach jakiegośtam napięcia), nie wspominając o (uwaga: wrażliwe kobiety niech nie czytają kolejnych słów, tylko przeskoczą do następnego akapitu) strasznych, oszpecających twarz zmarszczkach.
A teraz podam parę nic nie znaczących szczegółów o postaciach niewiele lub zgoła nic znaczących na kartach tej książki. Prywatny detektyw Garrett. Twardy jak jajko na miękko, męski, ale politycznie podejrzany, wesoły, choć cyniczny. Truposz - partner Garretta zwany tak dlatego "że nawet nie kiwnął palcem od dnia, kiedy ktoś wetknął mu nóż pod żebro". Zna taki mały trik - czytanie myśli. Żeby było weselej to nie własnych, co potrafi większość z nas (zastanówmy się wspólnie czy aby na pewno?!), ale cudzych. Jak dla mnie... bomba!
Paskuda - nie żaden tam zwyczajny, pospolicie spotykany na Ziemi gatunek typu człowiek, tylko Loghyr, pełen namysłu, powolny i uparty "zwłaszcza, jeśli chodzi o uwolnienie się ze śmiertelnej powłoki". Eleanor - Cholerny Papagaj, gadająca kwoka czytająca przez ramię (obrzydliwy zwyczaj! powinien być zakazany w Księdze Prawa Galaktycznego), lepiej rozumie Espinozę (nie pytaj mnie kto to jest, chyba jakiś nieznany autor bestsellerów) niż Garrett. Mały gnojek, wybrakowany sęp, żyjący tylko po to, żeby utrudniać życie innym.
Winger - kumpela, sama skromność i przyzwoitość, trudno ją zgubić w tłumie. Oryginalna, dwadzieścia sześć lat, zbudowana jak przysłowiowy kowal - tylko na skalę epicką. No i najważniejsze - ma wyjątkowy talent, kompleks tożsamości. Nie umie się znaleźć. Zalety też ma, małe, ale znaczące.
"W obecności Winger przedmioty nabierają dziwnych skłonności do włażenia jej w kieszenie, jeśli się ich nie przypilnuje."
Ponieważ jest to kryminał, po okładce i tytule tak się przynajmniej wydaje, to szczegółowo opowiem teraz jego treść, wyjaśnię dokładnie kto zabił, jak i dlaczego. Od razu, żeby nie było niejasności. Ot tak, żeby jak to w dobrych recenzjach na ogół bywa zepsuć niechcący innym przyjemność czytania książki. Przepraszam, żartowałem. Zamykam usta i próbując być perfect, nie mówię-piszę już nic... do czterech ścian.
"Starczy kłapania paszczęką. Do roboty”.