Miłość. Taka prosta sprawa. Dwa serca, jedno uczucie, wspólna przyszłość i szczęście. Oto marzenie godne księżniczki. Przydatna byłaby jeszcze wieża i oczywiście ten rycerz w lśniącej zbroi i na... karym koniu (w zależności od upodobań). Ale rzeczywistość, to zbyt często tylko złudzenie, które jednak z całych sił staramy się podtrzymać. Od pewnego czasu książki Joy Fielding stają się dla mnie wielką zagadką. Niby pisze zawsze o tym samym, o kobietach i ich problemach z mężczyznami, ale nigdy nie można być pewnym zakończenia. Jest kobieca? Nie, raczej dosadna, przerażająco prawdziwa. Jakby przeżyła tak wiele, że jej własne imię – „joy”, czyli radość – stało się nieadekwatne do jej własnej rzeczywistości.
Tym razem autorka wprowadza nas w świat prawników. Oto Jill i Dawid. Kochają się. Wszystko jest cudowne, poza jego dziećmi z poprzedniego małżeństwa, które mają problemy z macochą, oraz eksżoną, która wysysa z nich pieniądze na różne sposoby. Wszystko można by przeczekać. Może nawet Jill w końcu przestałaby pragnąć dziecka i powrotu do pracy, zaczęła się cieszyć wyłącznie z bycia żoną? Może by tak się to skończyło, gdyby nie jedno małe wydarzenia. Właściwe może i żart, który obrócił się przeciwko niej. I to w tak niby radosnym dniu...
Gdy ta młoda dziewczyna podeszła do niej na przyjęciu, nasza bohaterka poczuła tylko lekkie ukłucie zazdrości. Cóż, młodsza, ładniejsza, początkująca prawniczka. Inteligenta. Gdy stwierdziła, a raczej ostrzegła ją, że zamierza wyjść za mąż za jej męża, Jill myślała że to tylko żart. Bo jakby mogło być inaczej? Przecież dopiero cztery lata temu zaczęli tworzyć rodzinę. Ponad cztery lata temu, to ona sama, odebrała go pierwszej żonie, z którą był związany kilkanaście lat. Jak mogła być tak pewna, że to samo nie przydarzy się właśnie jej? Jak mogła w ogóle tak pomyśleć? Oddać się w całości temu mężczyźnie, znosić docinki jego dzieci i eks-żony, pozbawić się innego życia? Jak mogła nie przewidzieć, nie zostawić sobie furtki?
Jill myślała, że szczęśliwie będą żyli długo i w pełni radości. Bo i na początku tak było. Ale potem, wraz z młodszą pracownicą, zaczęły się problemy. Nie trzeba być geniuszem, by nie domyśleć się, iż wszystko dobrnie do zdrady, ale nie to jest najistotniejsze, raczej klapki na oczach. Klapki, które opadły nie tylko na oczy Jill, ale i innych. Klapki, które sprawiają, iż nie widzi się cierpienia innych. Gry pozorów, którą toczą mężczyźni. Oraz poddaństwa kobiet, nie potrafiących się od nich uwolnić... do czasu.
Mechanizm kolejnej powieści Fielding jest w gruncie rzeczy ten sam. Zrzucić winę na kobietę. To ty mnie zmusiłaś, odepchnęłaś... i teraz ty musisz żyć z moją zdradą. Ale jednak istotniejsze jest to, co dzieje się jakby obok głównego wątku. Życie idealnej pary, małżonków wprost „świętych”, którzy choć mają problemy z dziećmi, to jednak nadal są ze sobą. Kochają się, są dla siebie tak przyjemni, a w rzeczywistości kryją wielką, okrutną tajemnicę.
Przez dłuższy czas, takie powieści wydawały mi się czystą fikcją literacką. Dopóki sama nie uświadomiłam sobie, że wraz ze zmieniającym się czasem, z dorastaniem, małżeństwem, zaczyna się zauważać więcej. Trzeba sobie uświadomić, iż powieści Fielding, są w stanie zrozumieć oraz docenić, kobiety dojrzałe. Kobiety po przejściach, niekoniecznie własnych. Te, które zobaczyły swoje katowane przyjaciółki. By uświadomić sobie, iż siniaków nie widać, jeżeli dobrze się je ukryje, a ran psychicznych, nie zauważa się wcale. Jak wtedy pomagać? Jak dostrzec to, co najgłębiej ukryte? To już pytania, które pozostają po przeczytaniu tej powieści psychologicznej, na poły thrillera z wątkami kryminalnymi.