Nasza mafia kochana, czyli w imię Biblii i instynktu?
Zaczęło się wszystko dziwnie znajomo, wydawałoby się, że będzie szaro i nudnie. Kiepski początek, cieniutka książeczka, wkurzająca czerwień i czarny kur... Już na początku mafia i krew, pewnie znowu ktoś sili się na polską sensację, a jednak... zaraz coś drgnęło. Już w okolicach końca pierwszej strony, zbitek słów zaprotestował głośno przeciwko takiemu traktowaniu tej broszury – opowiadania. A oto i oni – trzy pokolenia mężczyzn. Dziad, syn i wnuk. Trzy sposoby myślenia i postrzegania świata. Trzy sposoby na życie i przetrwanie, wyznaczniki zmian i przemijania niektórych wartości. Ale dla mnie najistotniejszy jest on. Protoplasta rodu. Stary Kuba. Kuba, w którym kiedyś zamieszkał Bóg. Ot, tak postanowił wpaść na chwilę i został w człowieku, który nie nosi zegarka, bo czas dla niego jest nieistotny. Składa się ze wschodu i zachodu słońca, pór roku i świąt. Ale też z narodzin i umierania. Jak w tej chwili w obliczu stygnącego ciała wnuka. Kto by pomyślał, że on przeżyje tą młodość? Że będzie spoglądał na
to, jak jego własny syn będzie starał się oddać życie za własne dziecko. Dziecko, którego dziad nigdy do końca nie akceptował, bo kto by chciał taką synową... z takiej krwi nigdy nie wyszłoby nic dobrego, a jednak wnuk... Koniec linii, rodu i co teraz?
Jastrzębie Wzgórze jest symbolem ostoi dawnych praw, dziwnej normalności, gdy istotna była rodzina i życie. Gdy miało się marzenia, ale zawsze wracało się do bliskich. Kuba to patriarcha rodu z niepokojem spoglądający na to, co się dzieje, ale nieinteresujący się poszarpaną finansami rzeczywistością. Jego świat jest spokojny, unormowany, skupiony na Wzgórzu i rodzinie. Tutaj istotny jest Bóg i instynkt, który zawsze dobrze nim kieruje. Ale to też miejsce, którego wielu pragnie. To przecież ziemia. Odbicie tego, co Kargul i Pawlak uznawali za najwyższą świętość. A co dla młodych odeszło w zapomnienie. Rodzinnego gniazda, którego należy bronić i krwi, której nie można mieszać. Gdzie na straży pobielonego domu stoi stary Kuba, który nie powinien, a musi pochować wnuka w przygotowanej dla siebie trumnie. Bo „Pogrzeb to rzecz święta. Jutro może być twój.” Tak więc ta saga rodzinna, choć tak niewielka w rozmiarze stron, przenosi nas w codzienność, ale odmienną. Spokojniejszą, przerwaną tylko tymi zaschniętymi
kroplami krwi, które w końcu wchłonie ziemia. Tu każdy otrzymuje własne miejsce, swój głos, tu też podstawowe prawa jak życie i umieranie nie zmieniają się mimo postępu technicznego. Bo gdy umiera jeden, rodzi się drugi... Ale tu też znajdują się tajemnice. Te stare i te, które dopiero kiedyś ktoś tak nazwie.
Przypowieść? Dziwne, ale to chyba najlepsze określenie tych stron. Jest tu smak wschodnich granic Rzeczypospolitej, wiejskie, twarde spojrzenie, które wie, że po lecie nadejdzie zima. Rzeczywistość okrojona z bujania w obłokach. Taki naturalizm i normalność... dziwne w tym zabieganym, za jakże ulotnym w odczuciach materializmem, świecie. Przyznam, że książka zaskakuje nader pozytywnie. Jest tak prosta, ludzka, a jednocześnie skomplikowana i filigranowa w postrzeganiu człowieczeństwa. Jak kolejna historia maleńkiego organizmu, niezauważalnego często, który tworzy ogromny świat. Świetnie napisana, refleksyjna, przynosząca ze sobą klimat dawnych lat, gdy głową rodu był dziadek, a reszta żyła, czekając mniej lub bardziej pokornie, na jego zgon. Czas, gdy przemijanie było normalnością, a natura kształtowała jego wymiar. Lecz najbardziej wyczuwalne zdaje się być to pragnienie życia, które tkwi przecież w każdym z nas. Silne, dlatego opowieść o nim musi zacząć się od śmierci...