Publicystyka społeczno-polityczna czy społeczno-ekonomiczna ma to do siebie, że jakichkolwiek tez by nie stawiała i jakichkolwiek wniosków nie formułowała, zawsze zyska pewną liczbę gorących zwolenników i co najmniej takąż równie zaciętych oponentów. Przed człowiekiem pragnącym podzielić się na forum publicum swoimi wrażeniami z tak kontrowersyjnej lektury stoi zatem niełatwe i niewdzięczne zadanie: czy ją bowiem pochwali, czy zgani, i tak na jego głowę posypią się gromy. Jeśli odrzuci spomiędzy nich przejawy oczywistej arogancji i braku kultury, pozostanie zarzutów ledwie garstka, ale za to najpoważniejszych : po cóż bierze się za recenzowanie książki, skoro nie zna się na ekonomii/ polityce/ socjologii (niepotrzebne skreślić)
? Otóż, uprzedzając ewentualnych adwersarzy, odpowiadam: po to, by ocenić jej czytelność i wagę użytej argumentacji z punktu widzenia niefachowca właśnie; wszak książki popularnonaukowe nie dla ekspertów są pisane, lecz dla tzw. czytelnika przeciętnego, który ma prawo wypowiedzieć
się, czy i co mu zapoznanie się z nimi daje.
Po tym przydługim wstępie przystępuję do zreferowania swoich wrażeń z lektury pozycji okrzykniętej „Biblią alterglobalistów” oraz „współczesnym Kapitałem”. Co do trafności tego ostatniego porównania, wypowiedzieć się nie potrafię, gdyż urodziłam się trochę za późno, by potrzebę znajomości wspomnianego dzieła wpojono mi przymusem, i o wiele za późno (albo o wiele za wcześnie?), by sięgnąć po nią z własnej woli, w poszukiwaniu drogi ku nowemu ładowi społecznemu. Dlaczego natomiast książkę Klein upodobali sobie alterglobaliści, odpowiedzieć nietrudno : autorka bowiem zajęła się obnażaniem mechanizmów zjawiska do niedawna postrzeganego jako wielkie dobrodziejstwo – ogólnoświatowej ekspansji potentatów przemysłu, dzięki której chiński wieśniak albo południowoafrykański tragarz może – jeśli tylko ma za co – ubrać się w dżinsy Hero by Wrangler, koszulkę BigStar, buty Nike, i tak przyodziany pokrzepić się BigMakiem i zapić go Coca-Colą, podobnie jak jego odpowiednik zamieszkujący któryś z bogatszych i lepiej
uprzemysłowionych krajów.
Cóż w tym złego? – zapyta człowiek, który jeszcze nie słyszał o Naomi Klein i anty-ani alterglobalistach – skoro te produkty są dobre i tanie, czemużby nie miały zbłądzić pod tropikalne strzechy? .- Ba, gdybyż tylko błądziły!- powiada Klein – lecz one trafiają tam, poprzedzone agresywną reklamą, dzięki której w umysłach maluczkich zalęgają się odpowiednie wzorce : piję Colę, noszę „najki”, a więc jestem lepszy, nie należę już do świata pariasów! - Stąd niedaleko do przerażającego (mnie przynajmniej) wizerunku „człowieka ometkowanego” , niewolnika określonych marek. Skoro mam, dajmy na to, narty firmy X, czyż nie skusi mnie dokupienie pasującego do nich kombinezonu i czapki, a w dalszej przyszłości może również odtwarzacza MP3 i wody kolońskiej? Jeśli moje dziecko zachwyciło się dinozaurem Ptysiem z kreskówki wytwórni Y, czy nie zapragnie tornistra, piórnika, kurtki i majtek ozdobionych wizerunkiem rysunkowego bohatera, czy nie zacznie nalegać, aby mu kupować jogurty i soki z dołączonymi portrecikami
Ptysia w różnych pozach?
I tak się spirala nakręca: aktorzy filmowi reklamują chipsy, producent chipsów – gadżety z filmu, itp., itd. Byłoby to jeszcze może do przełknięcia, gdyby nie mechanizm, na drodze którego produkty megafirm stają się tak powszechnie znane i tak powszechnie dostępne (co nie znaczy, że tanie...). By móc zainwestować w reklamę i rozwój sieci sklepów, trzeba obniżyć koszty własne; robi się to, zlecając produkcję podwykonawcom z krajów Trzeciego Świata, płacącym robotnikom po kilkanaście centów na godzinę i „przy okazji” łamiącym wszelkie zasady poszanowania godności człowieka, czy też zatrudniając pracowników w „niepełnym” (np. 39 zamiast 40) wymiarze godzin lub jako „kontrahentów” z własną działalnością gospodarczą, byle tylko uniknąć płacenia ubezpieczeń.
Pisząc tę książkę, Klein osobiście odwiedziła niejeden zakład, będący ilustracją wyżej wymienionych zasad opłacalności produkcji; rozmawiała z niejednym człowiekiem traktowanym nieomal jak antyczny niewolnik; przestudiowała dziesiątki raportów i statystyk dotyczących sytuacji ekonomicznej producentów, prób wywierania przez przedsiębiorców nacisku na władze administracyjne czy oświatowe, etc., etc. Dowodem, że przytoczonych danych nie wyssała z palca, jest imponująca bibliografia, licząca plus minus 50 pozycji książkowych i kilkaset (!) cytatów z prasy, nie byle jakiej zresztą („Economist”, „Wall Street Journal”, „Science”, „New York Times”).
Książka robi wrażenie niesamowite, zwłaszcza na czytelniku, który przywykł postrzegać świat nie tylko przez pryzmat wartości materialnych i każdego człowieka uważać za równego sobie pod względem praw, choćby ten „każdy” był tylko niepiśmienną szwaczką z Tajwanu czy Ekwadoru. Napisana jest językiem wyraźnie barwniejszym, niż przeciętna pozycja tego gatunku, z widoczną pasją, ale bez utraty kontroli nad emocjami i słownictwem (co bywa grzechem wielu autorów, zbytnio angażujących się w poruszaną tematykę).
Pewną jej wadą jest w moim odczuciu jedynie trochę nazbyt rozbudowana część IV, opisująca historię i teraźniejszość prawie bezkrwawej (prawie – bo jednak w Nigerii padły ofiary...) wojny przeciwko dominacji wielkich marek. Nie umniejsza to jednak wartości tekstu jako całości. Podane przez Klein fakty można przyjąć do wiadomości albo je zignorować, tezom przez nią głoszonym przyklasnąć albo je puścić mimo uszu. Ba, można nawet przeciw nim zaprotestować, widząc w nich przejaw lewicowej agitacji (kto tak sądzi, niech przypomni sobie najstarsze źródło pisane, sprzeciwiające się wyzyskowi i nieuczciwemu handlowi; dla ułatwienia dodam, że nie mam na myśli „nieśmiertelnej nauki Marksa i Lenina”, ani nawet pism Owena czy Saint-Simona...). Ale, żeby protestować, trzeba wiedzieć, przeciw czemu; ergo : książkę Naomi Klein tak czy owak poznać warto.