Na Alasce spotkał potomków Polaków. Nie każdy był dumny ze swoich korzeni
Przybycie do mroźnej krainy było dla Sebastiana R. Bielaka źródłem wielu zaskoczeń. W swojej książce opisał, jak wygląda życie na Alasce i co go najbardziej zaskoczyło.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Zysk i S-ka publikujemy fragment książki "Po bezdrożach Alaski" Sebastiana R. Bielaka, która jest już dostępna w sprzedaży.
Rozdział 2. Pierwsze dni w Alasce
(…)
Gdyby miesiąc wcześniej, gdy byłem jeszcze w Polsce, ktoś mi powiedział, że na Alasce spotkam rodaków — na dodatek w parku, do którego się wybierałem — nigdy bym w to nie uwierzył!
Z całej trójki tylko Elizabeth potrafiła się posługiwać względnie poprawną polszczyzną, ponieważ była emigrantem w pierwszym pokoleniu. Znaczna część jej rodziny mieszkała w Chicago, ale ona sama pochodziła z Suwałk, gdzie po raz ostatni była kilkanaście lat temu. Dużo wiedziała o swojej ojczyźnie, ale jej wspomnienia dotyczyły drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych XX wieku oraz czasów wcześniejszych,
czyli PRL-u, więc była ciekawa, co się u nas dzieje teraz. Samuel z kolei znał Polskę tylko z opowiadań swojej babci, więc kojarzył zaledwie pojedyncze słowa, na przykład „pierogi”, natomiast Michelle w ogóle nie była chętna do rozmowy — zupełnie jakby wstydziła się swoich polskich korzeni. Możliwe, że miała jakieś przykre doświadczenia z Polakami mieszkającymi w Stanach, więc profilaktycznie wolała trzymać się ode mnie z daleka.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Douglas uważnie przysłuchiwał się naszej rozmowie. Odniosłem wrażenie, że język polski raczej nie przypadł mu do gustu, gdyż — jak sam stwierdził — zbyt dużo było w nim skrzypiąco-szeleszczących dźwięków. Faktycznie, dla przeciętnego Amerykanina jest to język egzotyczny i trudny do opanowania.
Uprzejma atmosfera, z jaką przyjęto mnie w parku, była bardzo miłym zaskoczeniem. Prawie każda z poznanych osób próbowała choć przez chwilę ze mną porozmawiać, dowiedzieć się, skąd jestem, czym się zajmuję i dlaczego przyjechałem do Kenai z tak daleka. Na dodatek Douglas zademonstrował wiszącą wysoko na ścianie korytarza dużą tablicę przedstawiającą strukturę zatrudnienia w parku i tam — obok zdjęć dyrektora i jego zastępcy — pojawiła się moja fotka z podpisem shadow, czyli cień. Okazało się więc, że chociaż formalnie zostałem przyjęty do parku jako wolontariusz, w praktyce miałem być obserwatorem, który niczym cień będzie podążał za poszczególnymi pracownikami, poznając charakter ich pracy.
W gruncie rzeczy głównym celem mojego stażu na Alasce było zetknięcie się z problemami ekologicznymi, z jakimi borykają się Amerykanie, oraz szczegółowe poznanie metod ochrony tutejszej przyrody. Towarzyszenie poszczególnym pracownikom w ich codziennych obowiązkach było więc dla mnie rozwiązaniem idealnym. Ucieszyłem się, że koncepcja mojego stażu została przez dyrekcję parku zaakceptowana bez większych oporów.
Po oficjalnym wprowadzeniu oraz górnolotnych uprzejmościach przyszedł czas na przyziemną rzeczywistość. Douglas potwierdził ustalone wcześniej drogą e-mailową warunki, na jakich miałem odbyć swój staż w Kenai — park gwarantował bezpłatny nocleg oraz pokrycie kosztów utrzymania w wysokości nie większej niż dwadzieścia dolarów na dobę. Była to standardowa propozycja dla każdego wolontariusza przyjętego do pracy w parku, ale dla mnie była ona bardzo atrakcyjna, ponieważ początkowo liczyłem się z możliwością dokładania do życia z własnych oszczędności.
Od pani z administracji dostałem kluczyk do drewnianej leśniczówki, zwanej tutaj cabin, w której miałem mieszkać przez następne pięć tygodni, po czym Douglas podwiózł mnie do kompleksu mieszkalnego wolontariuszy, położonego w głębi lasu. Moimi współlokatorami mieli być trzej studenci, którzy zostali zatrudnieni w Kenai w charakterze sezonowych strażaków. Leśniczówka została zbudowana ze świerkowych bali i była wierną kopią drewnianych chat, w jakich jeszcze nie tak dawno mieszkali na Alasce liczni myśliwi i traperzy, czyli tak zwani „łowcy skórek”. Po wejściu do środka poczułem się jak w typowej góralskiej chacie. Wszystko wykonane było z drewna, ściany tworzyły okorowane, świerkowe bale, wzdłuż których postawiono dwa łóżka piętrowe, lodówkę, piecyk elektryczny oraz po jednej szafie na garderobę. Od dawna marzyłem o tym, żeby móc zamieszkać w takim miejscu, więc czym prędzej rzuciłem bagaże na podłogę, otworzyłem walizkę i zabrałem się do rozpakowywania swoich rzeczy.
Po południu przed leśniczówkę podjechał dżipem Douglas, który z dobroci serca postanowił zabrać mnie do Soldotny na zakupy i pomóc się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Zatrzymaliśmy się na dużym parkingu położonym przy jednym z tutejszych hipermarketów. Z wiadomych powodów nikt na Alasce nie słyszał o typowych europejskich markach, takich jak Carrefour, Real lub Tesco, nie mówiąc o Lidlu czy tym bardziej o naszej „polskiej” Biedronce. Dwie najbardziej znane sieci handlowe w tej części Stanów Zjednoczonych to Walmart oraz Fred Meyer. Moje pierwsze zakupy miałem zrobić właśnie u Freda Meyera.
Douglas okazał się niezwykle uprzejmym człowiekiem, ponieważ nie poprzestał na roli kierowcy, lecz poświęcił mi sporo cennego czasu. Nie tylko wytłumaczył, gdzie są kasy oraz poszczególne działy marketu, ale nawet za własne pieniądze kupił uniwersalną przejściówkę do amerykańskich gniazdek elektrycznych. Dzięki niej mogłem obejść końcówki europejskich wtyczek i doładować akumulatory w swoim aparacie fotograficznym. Umówiliśmy się, że Douglas odbierze mnie za trzy godziny — ja spokojnie zrobię przez ten czas zakupy, a on pozałatwia kilka własnych spraw.
Pchając przed sobą metalowy wózek oraz rozglądając się z ciekawością, wszedłem w głąb przestronnej hali, po czym zacząłem kursować wśród sklepowych regałów. Dosyć szybko moją uwagę zwróciło coś, co zdecydowanie odróżniało hipermarkety amerykańskie od polskich — dział z mrożonkami. W Polsce jest on zazwyczaj niewielki, a ruch na nim też raczej na kolana nie powala, natomiast w Stanach najwyraźniej jest dokładnie na odwrót. Gdy na chwilę przystanąłem na końcu regałów z towarami, zobaczyłem podwójny, ciągnący się na kilkadziesiąt metrów rząd ogromnych zamrażarek. Były one wypchane aż po brzegi całą masą różnorakich opakowań zawierających gotowe dania, czyli popularny fast food, tyle że w wersji mrożonej. Ruch w tej części hipermarketu był bardzo duży, dosłownie nie było chwili, żeby któraś z ogromnych chłodni nie była otwierana lub zamykana. Po kilku minutach przebywania w królestwie mrożonek zachodziłem w głowę, w jaki sposób prowadzone są amerykańskie gospodarstwa domowe, skoro najważniejszymi elementami wyposażenia kuchni są zamrażarka oraz mikrofalówka.
Poza gigantycznym działem mrożonek nie dostrzegłem jakiejś specjalnej przewagi amerykańskich hipermarketów nad tymi działającymi w Polsce. W gruncie rzeczy w niczym sobie one nie ustępują, zarówno pod względem wielkości samych obiektów, jak i jakości sprzedawanych towarów. Naturalnie były pewne różnice, na przykład asortyment produktów u Freda Meyera był nieco większy niż w naszym kraju (dotyczyło to zwłaszcza artykułów spożywczych), ale generalnie nie powinniśmy mieć w tym zakresie żadnych kompleksów.
Z głębokiego zamyślenia wyrwał mnie nagle kobiecy głos.
— Excuse me, sir.
Odwróciłem głowę. Poświęcając całą swoją uwagę mrożonkom, nie zauważyłem, kiedy pojawiła się koło mnie jakaś przysadzista pani, której mój wózek — jak się właśnie okazało — stał na drodze do dalszych działów hipermarketu.
Oczywiście ustąpiłem jej miejsca, po czym… szczęka opadła mi na ziemię. Mojej konsternacji nie wywołała jej ogromna tusza, bo do spasionych Amerykanów zdążyłem się już przyzwyczaić, tylko sposób, w jaki przemieszczała się po hali, robiąc zakupy. Otóż pani zrezygnowała ze spaceru na własnych nogach oraz z klasycznego pchania przed sobą wózka lub noszenia w ręce koszyka. Z wygodnictwa wsiadła do niewielkiego pojazdu o napędzie elektrycznym, po czym jeździła nim pomiędzy półkami, wkładając zakupy do otwartego z przodu bagażnika. Dla mnie był to już szczyt lenistwa oraz gruba przesada, ale w gruncie rzeczy kobieta sama sobie robiła krzywdę.
Mogłem tylko przypuszczać, że jeżeli takie przypadki nie są w Stanach czymś niezwykłym, to oznacza to ni mniej, ni więcej, że amerykańskie społeczeństwo ulega powolnej fizycznej degeneracji. Jak tak dalej pójdzie, to w przyszłości część ludzi nie będzie w stanie samodzielnie wykonywać nawet prostych czynności, które wymagają pracy mięśni i stawów oraz minimalnej motoryki ciała. Jakby na potwierdzenie tych słów pojawiła się nagle przede mną młoda dziewczyna, której ładne oczy mówiły, że nie ma nawet dwudziestu lat, natomiast przerośnięte, otyłe ciało z fałdami tłuszczu wystającymi poza dżinsy wskazywało, że jest starsza wiekiem. Coś strasznego! Jak fatalny styl życia trzeba prowadzić, żeby w tak młodym wieku doprowadzić się do takiego stanu? Tyle się w Stanach mówi o dietach i aktywności fizycznej, a tymczasem społeczeństwo sukcesywnie przybiera na wadze.
(…)
Powyższy fragment pochodzi z książki "Po bezdrożach Alaski" Sebastiana R. Bielaka, która ukazła się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka.