Tak żyje się na Grenlandii. Lód, lud i mrożonki w sklepach
W Uummannaq są dwie wiosny. Pierwsza, kiedy wraca słońce. Druga, kiedy wraca morze. Ilona Wiśniewska pracowała jako wolontariuszka w najstarszym w Grenlandii domu dziecka. Spędziła tam trzy miesiące wiosną 2017 roku. O "największej wyspie świata" wie mnóstwo. Właśnie wyszła jej książka "Lud. Z grenlandzkiej wyspy". Poniżej publikujemy fragment.
Czasem wydaje się, że Uummannaq to mała rybka płynąca obok wieloryba. Innym razem to tylko pasożyt na hodowlanym łososiu, tyle że zamiast antybiotykami, zwalcza się go cukrem. Insulina, którą wstrzykuję sześć razy dziennie, jednego dnia wcale nie obniża poziomu cukru we krwi, a drugiego budzi w nocy hipoglikemią, którą zajada się kolejnym słodkim. Nie ma jak uciec przed cukrem, tak jak nie można uciec przed nocnym słońcem. Roztopy pokrywają skały lukrem. Powietrze paruje w chmury z waty cukrowej i wraca słodkim deszczem. Po przecukrzeniu przychodzą melancholia i senność.
Słona woda powinna to wszystko zalać, zneutralizować. Skoro są tu miejsca, w których nie ma zapachów i dźwięków, to musi być również takie, w którym nic nie smakuje. Z warzyw w jednym z trzech sklepów można jeszcze dostać miękkie ziemniaki, więc poza rybami i upolowanym mięsem nie ma nic świeżego. Pilersuisoq w centrum jest czynny do osiemnastej, dwa mniejsze sklepy do dwudziestej drugiej. Najwięcej klientów przychodzi zazwyczaj tuż przed zamknięciem, kręcą się między pustoszejącymi półkami, po czym kupują chipsy i faxe kondi. W dni powszednie alkohol sprzedają do osiemnastej, w soboty do trzynastej, w niedziele wcale.
W zamrażarkach każdego sklepu jedzenie pojawia się i znika. Jednego dnia wypchane są mrożoną pizzą, drugiego mrożonym chlebem. Trzeciego można w nich znaleźć tylko lody waniliowe, a czwartego znowu pizzę. Nigdy nie wiadomo, co akurat wyłożą. Nikt już nie sprawdza dat przydatności do spożycia. Produktom solidnie przeterminowanym obniża się ceny. Z nogi renifera, którą z braku zamrażarki Sika wywiesiła w reklamówce za okno, kapie czerwona maź.
Zobacz też: Grenlandzki lód nowym źródłem informacji o historii starożytnego Rzymu
Po raz kolejny wychodząc ze sklepu z mrożonką, o transporcie z towarami wymyśla się smakowite historie. Że tego dnia, kiedy lód puści, statek dojrzy się daleko na horyzoncie, najpierw jako kropkę, potem coraz wyraźniejszy kształt na tle gór lodowych. Wpływając do portu, kapitan trzy razy włączy syrenę, a załoga rozrzuci pod nogi zgromadzonych jadalne kwiaty. Zbiegną się dzieci i starcy, psy będą podskakiwać radośnie na łańcuchach, niemowlęta w wózkach wyciągać rączki, dzwon kościelny zabije, a później powoli taczkami zaczną zwozić te pachnące dobra, kobiety z bananami na głowach zejdą na ląd, kołysząc biodrami, jeszcze ciepłe mleko i gęstą śmietanę już w porcie dzieci ubiją podskokami ze szczęścia, nastolatkowie zagrają pod sklepem w nogę dojrzałym grejpfrutem, a sok będzie ściekał po brodach i rękach kibiców.
Mieszkańcy opowiadają, że dwa lata temu na dwa miesiące przed przypłynięciem statku skończyły się zapasy coca-coli i że młodym ludziom trudno było to przetrwać. Jeździli do Saattut i Ikerasak, póki i tam nie zostały tylko puste butelki na wymianę.
Teraz, pod koniec kwietnia, napojów gazowanych nie brakuje, kosze na owoce świecą pustkami, a jedyna syrena to przeciwpożarowa, włączana co środę w południe.
Stoję na wyspie i czekam, aż przypłynie morze.
– Gdybyśmy mieli lepszy obiektyw, już dawno byśmy widzieli ten statek – mówi Ross. – Wmawiają nam, że jest niewidoczny przez zakrzywienie Ziemi, ale to tylko zanieczyszczenie powietrza. Żyjemy na płaskim kole otoczonym ścianą lodu z Antarktyki, które przykrywa przezroczysta kopuła. Statkom wydaje się, że okrążają kulę, a one naprawdę płyną wokół okręgu. A wiesz, co jest w jego centrum?
– Grenlandia?
– Myślisz logicznie, od razu wiedziałem.
Rossa poznaję w Parabolen. W knajpianym mroku na małej scenie odgrodzonej barierką co wieczór gra i śpiewa światowe lub grenlandzkie przeboje do tańca, więc automatycznie biorę go za Grenlandczyka, ponieważ ma ciemną karnację i długie, czarne włosy. Któregoś razu podchodzę w przerwie, kiedy pije wodę, i pierwszy raz, odkąd jestem w Grenlandii, słyszę słowiański akcent w angielskim.
– Z wykształcenia informatyk, z zamiłowania muzyk – przedstawia się kilka dni później, kiedy przychodzi do szkoły muzycznej. – W latach dziewięćdziesiątych pracowałem w Warnie jako nauczyciel akademicki, nosiłem garnitur, a po godzinach grałem muzykę w klubach. Kiedyś znajomy poprosił mnie o wysłanie materiałów do norweskiego agenta, który zawiadował ruchem muzyków w Grenlandii. Mówił, że dobrze śpiewam i że tam jest praca. Był tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy rok. Nie uwierzyłem w ani jedno jego słowo. U nas się wtedy nie ufało obcym. Szybko w ogóle zapomniałem o tej rozmowie.
Ross miał dwadzieścia sześć lat, narzeczoną w każdej dzielnicy, a razem z partnerem Jordanem odnosili coraz większe sukcesy na rodzimym rynku muzycznym.
– Nie zarabialiśmy wiele, więc jak po kilku miesiącach agent zadzwonił i zapytał, czy możemy zagrać w Uummannaq w poniedziałek wieczorem, zgodziłem się od razu – opowiada. – A była siedemnasta w czwartek.
Ross i Jordan mieli w repertuarze pięćdziesiąt piosenek. Agent zażądał trzystu. Grali na gitarach i pianinie. Kazał kupić keyboard.
– Nie wiedziałem nawet, gdzie jest Grenlandia. Był czerwiec, a on powiedział tylko, że będzie zimno. My w Bułgarii nie nosiliśmy kurtek zimowych – wyjaśnia. – Następnego dnia musiałem załatwić w Sofii pozwolenie na pracę, na które normalnie czekało się cztery tygodnie. Agent uruchomił jednak swoje kontakty i dostałem w dwie godziny.
Ross nigdy wcześniej nie leciał samolotem, więc kiedy na lotnisku okazało się, że mają kilkadziesiąt kilo nadbagażu, każdy z nich poleciał w jednym zestawie ubrań. Po przylocie dowiedzieli się, że właściciel hotelu, w którym mieli grać, wysyła ich trzysta kilometrów na południe, do Qasigiannguit, bo w Uummannaq ma już zespół. Nie mieli pojęcia, gdzie są ani dokąd lecą. W Qasigiannguit nikt po nich nie przyszedł. Śmiali się, że na końcu świata nie wiedzą, dokąd pójść. Jeden z mieszkańców zawiózł ich swoim pick-upem do hotelu, a tam dopiero ktoś w recepcji sobie przypomniał, że miał ich odebrać.
– Pracowaliśmy wieczorami przez trzy godziny, a przez kolejne, z przerwą na sen, ćwiczyliśmy nowe piosenki. Mieszkańcy bardzo dobrze nas przyjęli, byliśmy charyzmatyczni, na scenie dawaliśmy z siebie wszystko. Kluczem okazało się nasze nastawienie. Byliśmy otwarci, nie mieliśmy wysokiego mniemania o sobie i mieszaliśmy się z Grenlandczykami. Oni wcześniej spotykali tylko Duńczyków, którzy przywozili swoją muzykę. A my pytaliśmy, czego chcą słuchać. Wreszcie mogli o czymś decydować. Osiemnaście lat temu tutaj naprawdę wszyscy byli totalnie pochłonięci hard rockiem. Wszędzie go grali. Grenlandczycy mają ten gatunek we krwi.
Ross chwali się, że wcześniej w Bułgarii mieli powodzenie u dziewcząt, obaj przecież z długimi włosami, umięśnieni, a tu na początku nikt ich nie znał.
– I nagle minęły trzy tygodnie, a ja nie uprawiałem seksu! – śmieje się. – Już nie mogłem wytrzymać. Tam mieszkało tylko tysiąc czterystu ludzi, nie było łatwo, bo dziewczyna musiała mówić po angielsku i wyglądać trochę europejsko. Na początku Grenlandki wydawały mi się brzydkie, nie podobali mi się ludzie ze skośnymi oczami.
W tych dniach w Qasigiannguit koncert dawała gwiazda grenlandzkiego rocka – Gert Kristensen. Brali w nim udział wszyscy mieszkańcy, ale później przenieśli się do hotelu, gdzie grali Bułgarzy. Tam Ross dostrzegł wreszcie dziewczynę spełniającą jego kryteria.
– O piątej rano zaproponowałem, żebyśmy poszli do mnie. A tego ludzie tu nie robią, nigdy nie wychodzą z imprezy przed ostatnim drinkiem. Alkohol jest zawsze bardziej interesujący niż seks – tłumaczy. – Dziewczyna była pijana, uwiesiła mi się na ramieniu, szliśmy we mgle i nawet mimo jasnej nocy niewiele było widać. Kiedy dotarliśmy pod dom, zobaczyłem, że nasze dwie gitary i keyboard leżą na zewnątrz pod schodami, zamek jest wyrwany, a w środku kilka kompletnie nawalonych osób bawi się przy głośnej muzyce. Weszliśmy, dziewczyna zaczęła coś mówić po grenlandzku, po krótkiej szarpaninie tamci zaczęli się zbierać. W drzwiach jeden z nich powiedział: "Jak pójdziesz na policję, zastrzelę cię jak psa". A ja dopiero przyjechałem, nie znałem tutejszych obyczajów, słyszałem tylko, że jak mąż zastrzeli żonę, idzie do więzienia tylko na rok. Strasznie się bałem tych pogróżek. Po wyjściu tamtych nie było już mowy o seksie, za to dziewczyna powiedziała, że ten, który mi groził, to właśnie Gert Kristensen, ten sławny muzyk.
Dzień później Ross i Jordan dowiedzieli się, że artyści po koncercie szukali jakiegoś lokum na after party, ich dom wyglądał na niezamieszkany, więc weszli do środka, znaleźli instrumenty i wynieśli od razu na zewnątrz, żeby nie zapomnieć przy wyjściu. Odtąd są z Kristensenem przyjaciółmi.
Po trzech miesiącach w Qasigiannguit muzycy polecieli prosto do Uummannaq. Ross mówi, że Parabolen wyglądało wtedy dokładnie tak jak teraz. Nowi byli sensacją, mogli przebierać w ofertach występów i noclegów ze śniadaniem.
– Po pół roku chcieliśmy wracać do naszych dziewczyn w Bułgarii – wspomina. – Jedna miała takie cycki, jakich nigdzie tu nie widziałem, tęskniłem za nią. Myśleliśmy, że nas wypuszczą na święta, a oni zaproponowali kolejny kontrakt w Nuuk. Wahaliśmy się tylko chwilę, bo za tę samą pracę płacili dziesięć razy więcej niż w Bułgarii. Big sukseks, big sukseks. – Ross za każdym razem wymawia to słowo w ten sposób. – Zostaliśmy na kolejny rok. Mieliśmy pierwsze dziewczyny na poważnie, zaczęliśmy się adaptować i rozumieć ten kraj. Kochałem mocno, prawie zapomniałem Bułgarię. Byliśmy sławni.
– Któraś została na dłużej?
– Z jedną wiązałem poważne plany, ale nie wyszło. Nie potrafiła zrozumieć, że ja ciągle oszczędzam. A oni tutaj nie troszczą się o siebie, bo od tego mają system. Wydają wszystkie pieniądze na rzeczy, których nie potrzebują. Moja dziewczyna była tak bogata, że nie prała ubrań, tylko wyrzucała i kupowała nowe. Teraz powoli myślę o założeniu rodziny, ale chyba wolałbym w Bułgarii.
– To co cię tu trzyma?
– Tu też jest mój dom. Tu się spokojnie żyje. Grenlandia jest jak wakacje w sanatorium, leczysz się z niepotrzebnych nerwów. Koncentrujesz myśli na tym, na co nie masz czasu w innych miejscach. Ludzie są bardzo mili i w dobrym znaczeniu naiwni, bo nie nienawidzą, nie współzawodniczą, lubią cudzoziemców, są otwarci. Życie tutaj toczy się według specyficznego porządku wymyślonego przez Duńczyków i wszyscy się go trzymają. W naszych krajach każdy nowy rząd zmienia prawo, a tu nikt nie oszukuje, ufasz ludziom, w oficjalnych sprawach uścisk dłoni jest wiążący jak umowa spisana na papierze.
– A w prywatnych?
– A to już zupełnie co innego! – Wybucha śmiechem. – Takich umów nigdy nie dotrzymują. Grenlandzka prywatna umowa waży mniej niż powietrze. Nigdy nie wierz nikomu, kto ci coś obiecuje.
* Książka "Lud. Z grenlandzkiej wyspy" Ilony Wiśniewskiej dostępna jest w księgarniach od 5 września*.