Niby dom, ale przecież taki jakich wiele w Hollywood. A jednak to ten dom. Niby aktor, ale też taki jakich wiele. A jednak to właśnie ten i, przynajmniej na razie, tylko ten człowiek. To on został obarczony „twarzą”. Tylko czy to o niego tak naprawdę chodzi? A może raczej o jego syna? Chłopca zbyt brzydkiego, słabego, by mógł być uznany za owoc wielkiego aktora. By można się było nim pochwalić. By można było pozwolić mu żyć i bawić się wolnością. Schowanego w pustym domu. Domu, którego strzeże były policjant i... duch jego zmarłego przyjaciela, który po śmierci postanowił spełnić swój wielki, dobry uczynek. Domu, który stał się obiektem ataku Złego. Tego, który pragnie by chaos kroczył przed nim i za nim, by roztaczał swoje skrzydła po bokach i unosił się nad jego głową. By skupiał się w każdym wgłębieniu, które uczynią jego stopy. Który przystanął, by przesłać kilka koszmarnych „prezentów” aktorowi. Jednak... ten wyjechał.
Nie wiadomo kto jest tak naprawdę, jest głównym bohaterem tej książki. Czy duchy, czy też policjant, chłopiec, czy reprezentant zła. A może tak naprawdę ta twarz, której nie widać? Aktor, którego nie poznajemy. I najdziwniejsze, że to nie jest ważne. Wszystko przypomina trochę Opowieść wigilijną. Bo Twarz to z jednej strony krwawa jatka, ale z drugiej, metafizyczna, choć dziwna podróż. Podróż fascynującą rytmami przemijania, które się nie spełniają. Śmierci, która wypełnia swoje przeznaczenie, nie zbierając żniwa. Dziwnie, podróż, dziejąca się w Hollywood, w którym przecież każdy odgrywa jakąś rolę? Jednocześnie poraża nagromadzona i dominująca symbolika, plastyczne, realne opisy.
Wszystko to udowadnia, że Koontz naprawdę nie jest przewidywalny. Stworzył przecież opowieść o duszy, nazywając ją „twarzą”. Jak inaczej można jeszcze zaskoczyć? Odejść od codzienności, jednocześnie tak mocno się z nią ze spajając? Czasem się zastanawiam, czy rzeczywiście można lubić wyłącznie jednego autora? Fascynować się jego schematem, który niesie ze sobą złudne bezpieczeństwo. W pewnym sensie, chyba nie pragnąc różnorodności. A jednak można. I można zostać zaskoczonym. Przynajmniej w tej powieści. Zagłębić się w życie wszystkich, nie wyznaczając sobie tego, którego na pewno pokochamy. Odbierając pełnię, nie dzieląc jej na cząstki. I tylko zastanawiając się nad tytułem, który przecież tak naprawdę nie pasuje do niczego? Jednocześnie rozumiejąc, dlaczego jest tytułem. Dziwne? Jeszcze dziwniejsze, gdy się przeczyta.