Trwa ładowanie...

"Moje życie pełne cudów". Prawdziwa historia kobiety, która przeżyła trzy obozy

Dzięki muzyce przetrwała najgorsze. Poruszające opowieść o marzeniach, których nie niszczy nawet piekło na ziemi.

Mała Zuzanna z rodzicamiMała Zuzanna z rodzicami
d53amig
d53amig

Prawdziwa historia Zuzany Růžičkovej – czeskiej klawesynistki, w której życie brutalnie wtargnęła wojna. To poruszająca opowieść o tym, jak muzyka dała jej siłę do przetrwania dwóch totalitaryzmów XX wieku.

Lata 30., Czechosłowacja. Zuzana dorasta otoczona muzyką. Sielankowe dzieciństwo przerywa zajęcie jej kraju przez nazistów. Jako Żydówka staje się osobą niepożądaną, której po kolei odbiera się wszystko, co kocha.

Razem ze swoją rodziną trafia do kolejnych obozów. W Auschwitz po raz pierwszy staje się numerem, odbiera się jej prawo do człowieczeństwa. Głoduje. Patrzy, jak odchodzą kolejne bliskie jej osoby. Walcząc o jedzenie w Bergen-Belsen, odmraża sobie ręce, które już nigdy nie będą w pełni sprawne. Jest świadkiem największego okrucieństwa w dziejach. Jej jedynym talizmanem jest muzyka, która przypomina jej, że świat może być piękny.

Niezwykła historia światowej sławy klawesynistki Zuzany Růžičkovej, opowiedziana przez bohaterkę w ostatnich tygodniach jej życia. Piękna opowieść o muzyce, miłości i przetrwaniu. Prezentujemy fragment książki "Moje życie pełne cudów".

Mała Zuzanna z rodzicami
Mała Zuzanna z rodzicami

Terezin, 1942

d53amig

Poranek w dniu naszego wyjazdu do Terezina był chłodny i mglisty. Mama, tata i ja wstaliśmy po ciemku i ubraliśmy się bez słowa. W nocy żadne z nas nie zmrużyło oka. Opatuleni w liczne warstwy odzieży, z ciężkimi walizkami i sercami, pokuśtykaliśmy niezgrabnie na miejsce zbiórki.

Naziści lubili zaczynać wcześnie, żeby ukryć zło przed oczami społeczeństwa, ale niepokojący stukot naszych obcasów na bruku wyrwał ze snu wiele osób. W takich chwilach mieszkańcy usuwali się z ulic i kryli po domach, ale tym razem z mgły wyłoniła się garstka naszych przyjaciół i klientów, którzy ze łzami w oczach żegnali się z nami i życzyli nam powodzenia. W naszej intencji modlili się też uczestnicy tłumnej procesji, która przeszła wokół katedry świętego Bartłomieja po odprawionej przez arcybiskupa mszy.

W Sokolovnie potraktowano nas bardzo grubiańsko: zostaliśmy wepchnięci do jednej z kolejek i wśród setek innych oczekiwaliśmy na rejestrację. Spędzani pałkami i okrzykami staliśmy przez długie godziny, aż w końcu zjawił się esesman, który miał nas policzyć. Ojciec obrzucił go takim spojrzeniem, że natychmiast dostał mocny policzek; nie potrafił ukryć pogardy w oczach. I nawet nie mrugnął, nie wyglądał też na przestraszonego. Nigdy wcześniej nie widziałam, by ktoś potraktował tak mojego ojca, i serce skurczyło mi się ze strachu. (...)

Nasz transport, opatrzony literą T, ruszył 26 stycznia 1942 roku. Mój numer T345 wypisano na blaszce, którą musiałam nosić na szyi. Rodzice dostali numery T346 i T347. Odtąd wzywani bądź nagabywani przez esesmanów mieliśmy podawać zawsze nie nazwiska, tylko numery. Zaczęło się stopniowe odzieranie nas z tożsamości.

d53amig

Minęło jeszcze kilka godzin, nim wydano nam rozkaz przemarszu na stację kolejową i wtłoczono do wagonów bydlęcych jadących do miasta, które Niemcy nazywali Theresienstadt. W pociągu straszliwie się pochorowałam. Nie wiem, czy powodem był stres czy zatrucie, w każdym razie czułam się potwornie osłabiona i nie mogłam pohamować mdłości. Próbowałam jednak zachować spokój: na okrągło odtwarzałam w głowie sarabandę Bacha, podśpiewywałam pod nosem i wspominałam ostatnią sesję z Madame.

Rozbrzmiewająca mi w głowie muzyka była wtedy dla mnie ważniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Nie ciążyła mi, a naziści nie wiedzieli nawet o jej istnieniu. Nie mogli mi jej odebrać, była moja i tylko moja.

d53amig

Gdy przybyliśmy na stację oddaloną od garnizonu o trzy kilometry, wszyscy – młodzi, starzy i zniedołężniali – zostali zmuszeni do marszu i tak o szarym świcie wyruszył przed siebie milczący pochód widziadeł. Dopiero po dwóch godzinach dotarliśmy do bram warownego miasta zbudowanego na planie gwiazdy i otoczonego fosą, trawiastymi szańcami oraz wysokim ceglanym murem. (...)

Następne godziny upłynęły Niemcom na oddzielaniu mężczyzn od kobiet oraz dzieci i kierowaniu wszystkich do jedenastu ogromnych budynków koszarowych opisanych nazwami niemieckich miast. Widok odprowadzanego pod eskortą ojca był potworny; nie wiedziałyśmy, dokąd go zabierają i czy nic mu nie grozi.

Matkę, mnie oraz wiele innych kobiet i dzieci zakwaterowano ostatecznie w gmaszysku o nazwie Hamburg, w sali zbiorowej. Natychmiast nas przytłoczyła panująca tam atmosfera. Na każdą więźniarkę przypadało półtora metra kwadratowego brudnej, wilgotnej posadzki. Zamiast drewnianych piętrowych pryczy, takich jak te stojące w innych budynkach, na ziemi leżały tu sienniki, które w ciągu dnia składałyśmy wpół pod ścianami i nakrywałyśmy kocami, żeby było na czym usiąść. W kącie stał mały piecyk, o który wszyscy się kłócili, a z krokwi zwisała jedna jedyna lampa naftowa.

d53amig

Już po kilku godzinach atmosfera zgęstniała i nie było czym oddychać. Nikt nie mógł opuszczać sali. Kobiety płakały z powodu rozłąki z mężami, kilka wpadło w histerię. Między więźniarkami, które chciały coś ugotować, wybuchały kłótnie. Dzieci, wyczuwając strach i rozpacz, też zaczęły płakać. Moja matka, której jako najstarszej przydzielono funkcję nadzorczyni sali, próbowała nad tym wszystkim zapanować, ale zgiełk stał się nieznośny i zaczęło mi dudnić w głowie.

Czułam się tak okropnie chora.

 Urodziwy mężczyzna, który dopytywał wcześniej o moje zdrowie, wyrósł jak zjawisko w progu naszego budynku i natychmiast uzdrowił atmosferę. Nazywał się Alfred "Fredy" Hirsch i był dwudziestopięcioletnim sportowcem z niemieckiego Aachen, pogodnym i zawsze skorym do śmiechu, którym zjednywał sobie każdego, kogo spotkał.

d53amig

Fredy był wysoki, wyprostowany i umięśniony, a przy tym miał niezwykle wytworny sposób bycia. Przed wojną osiągał tak znakomite wyniki sportowe, że gdyby nie żydowskie pochodzenie, znalazłby się w lekkoatletycznej reprezentacji olimpijskiej Niemiec. Pisarz Arnošt Lustig powiedział kiedyś, że gdyby Fredy miał jasne włosy i niebieskie oczy, byłby "Aryjczykiem doskonałym". Nosił gładko zaczesane do góry włosy i nawet w obozie wydawał się czystszy i lepiej ubrany niż reszta z nas. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że to człowiek, który walnie przyczyni się do mojego ocalenia.

Ten student medycyny i pionier JPD, niemiecko-żydowskiej organizacji skautowskiej związanej ściśle z Makabi ha-Cair, poświęcił się służbie dzieciom, odkąd tylko w grudniu 1941 roku trafił do Terezina transportem AK. Nosił się godnie, rozmawiał z nazistami w ich własnym Hochdeutsch, czyli wysokoniemieckim, i umiał się z nimi obchodzić, a dzięki wielkiej charyzmie z łatwością przekonywał ludzi do swoich racji. Ilekroć przybywał nowy transport, Fredy spieszył na miejsce, żeby sprawdzić, czy może w czymś pomóc.

Jej rodzina ocaliła go przed śmiercią. Spotkali się pierwszy raz od wojny

Na początek zarządził, żeby starsze dzieci zajęły się młodszymi. Poprosił je o zorganizowanie maluchom zabawy na dziedzińcu, żeby matki mogły dojść do siebie. Choć padał śnieg, nauczył dzieci różnych gier oraz polecił im podskakiwać i gimnastykować się, żeby nie zmarzły. Nikomu nie wolno było opuszczać budynku ani dziedzińca bez specjalnej przepustki, ponieważ wokół żyli jeszcze zwykli mieszkańcy, którzy mieli zakaz kontaktu z Żydami. (...)

d53amig

W ciągu kilku dni każdemu przydzielono jakieś zadania, ale jako że pierwszy raz od niepamiętnych czasów zachorowałam na płuca, nie byłam w stanie dołączyć do znajomych, którzy jako siła robocza zmuszeni zostali do pracy w gospodarstwach. Gdy jednak wydobrzałam, przydzielono mnie do pomocy Fredy’emu, któremu przypadło w udziale zaaranżowanie innym dzieciom bezpiecznej przestrzeni do nauki i zabawy. W naszym hamburskim gmachu odkrył pełen pajęczyn strych, który chciał przerobić na pokój zabaw, zwerbował więc do sprzątania nastolatki. Panował tam chłód, ale nie tak dotkliwy jak na zewnątrz, i to niewielkie pomieszczenie okazało się darem niebios, bezpiecznym schronieniem przed panującą na niższych piętrach atmosferą opresji. (...)

Zuzanna i współautorka książki Wendy Holden
Zuzanna i współautorka książki Wendy Holden

Moja matka, pozostawiona sama sobie w zatłoczonych koszarach, w końcu nie wytrzymała psychicznie i przeżyła coś w rodzaju załamania nerwowego. Po serii ataków paniki wychudzona i osłabiona trafiła do tak zwanego szpitala, z lichą infrastrukturą i zerowym zaopatrzeniem w lekarstwa. Lekarze-więźniowie nie wiedzieli, co jej dolega, ale przestrzegli mnie, że jest bardzo chora. Ostatecznie orzekli, że ma słabe serce, i odtąd niemal co dzień wywoływano mnie z grupy dziecięcej i kazano biec do umierającej matki. Pielęgniarki-więźniarki miały zawsze tak grobowe miny, że zastygałam ze strachu, ale mama jakoś się wylizała i w końcu została uznana za dostatecznie zdrową, by móc wrócić do pracy.

Gdy uspokoiłam się już, że jednak nie umrze, moim największym zmartwieniem stało się bezustanne ssanie w skurczonym żołądku. Choć w dzieciństwie byłam chuda i grymaśna, teraz dostałam wilczego apetytu. (Och, jak żałowałam, że nie zjadłam wtedy w domu tego makaronu z masłem). Miałam piętnaście lat, wkraczałam w wiek dojrzewania i potrzebowałam ogromnych ilości jedzenia. To, co dostawałam, zwyczajnie nie wystarczało.

Śniadanie w Terezinie składało się z kawałka chleba i zabarwionej na czarno wody nazywanej ersatzem kawy. Na obiad podawano cienką zupę z piętek albo warzyw, mięsnej nigdy, a wieczorem znów chleb i "kawę". W niedzielę trafiały się czasem knedle z odrobiną cukru, a od czasu do czasu dostawaliśmy ugotowane ziemniaki z kawałeczkiem margaryny. Pozostała żywność pochodziła z kradzieży lub wymiany. Czarny rynek działał w najlepsze, ale ani matka, ani ja nie znałyśmy się na nielegalnym handlu, więc na ogół chodziłyśmy głodne.

Mama zgłosiła się do obierania ziemniaków w kuchni z nadzieją, że zdoła wynieść trochę warzyw lub przynajmniej obierek i ugotować bardziej treściwą zupę. I owszem, udawało jej się, ale zapłaciła za to wysoką cenę. Musiała spędzać całe dnie, stojąc po kolana w mokrych obierkach, w zimnej, ciemnej, zawilgoconej piwnicy. Serce mi pękało na widok mojej kochanej, eleganckiej matki, która zamawiała stroje u krawcowej i zawsze wytwornie się nosiła, a teraz została sprowadzona do takiej roli. W późniejszym okresie udało jej się dostać posadę sekretarki gettowego dentysty, znacznie bardziej odpowiednią, mimo że nie wiązała się z nią dodatkowa porcja ziemniaków. (...)

Do Terezina zaczęło przybywać coraz więcej i więcej ludzi i w getcie szybko zapanował nieznośny tłok. Szerzyły się epidemie, a choroby i infekcje zabijały setki ludzi, szczególnie starszych, dzieci, schorowanych. Częsty i ponury był widok zmierzających do krematorium drewnianych wózków załadowanych ciałami; staliśmy w milczeniu i patrzyliśmy, jak mijają nas ze skrzypem kół.

Wydawnictwo Znak
Wydawnictwo Znak
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
d53amig
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d53amig