- Każdy strażnik w więzieniu jest po trosze ochroniarzem, lekarzem, pielęgniarzem, psychologiem, wychowawcą. Wszystkim. Pielęgniarka idzie do domu, lekarza nie ma, na noc zostajesz sam z tysiącem morderców i bandytów na głowie. Codzienna walka z nimi to jedno. My - strażnicy więzienni - odpowiadamy też za ich zdrowie i życie. A jak odpowiadać za czyjeś życie, jeśli ten ktoś żyć nie chce?
- Wielokrotnie odcinałem i reanimowałem wisielców, dzwoniłem po karetkę do poderżniętych żył, pobić, połyków, samookaleczeń, gwałtów. Zwykłych zawałów też. Każdy śmiertelny przypadek badał prokurator. Szukał niedociągnięć, błędów, niedopełnienia obowiązków. Na służbie "z trupem" wypalałem sześćdziesiąt papierosów. A za murami cywile wyzywali mnie od gestapowców, esesmanów, gadów. Szydzili ze mnie. Nie zliczę, ile razy w życiu nasłuchałem się tekstów w stylu: "Ha, klawisz! 15 lat popracował i poszedł na emeryturę. A chuja robił!". A to taka trauma i stres, że wszyscy moi kumple z pracy skończyli u psychiatry.
- A ty?
- Ja też.
54 pilnie na piątkę
Niebieska koszula z krótkim rękawem lepi się do pleców. Przy pasie ciąży Andrzejowi pęk ogromnych kluczy do krat na oddziały. Czwartek, trochę przed północą. Gorąco, lipiec. Zastępca dowódcy zmiany idzie główną ulicą zakładu. Strażnicy mówią na nią: "Marszałkowska". Z lewej - oddział numer siedem. Z prawej - ósemka. Długie dwupiętrowe budynki w szaroburym tynku, kryte czerwoną dachówką. Światła w celach od dwóch godzin zgaszone. Lampy wzdłuż drogi we współpracy z czystym niebem pełnym gwiazd biją światłem w zakratowane okna. W niektórych widać sylwetki, niewyraźne twarze i żarzące się pety. Ktoś coś krzyknie, inna cela odpowie. Ale z rzadka, bo krzyczy się raczej w dzień.
Gdzieniegdzie słychać ciche rozmowy. Tam Andrzej stara się przystanąć, posłuchać. Można się z nich dowiedzieć ważnych rzeczy: komu szykowany jest wpierdol na spacerniaku, kto ma nowe fanty pod celą, kto chce iść do blatu (zostać przyjęty do grupy grypsujących). Jak się dobrze skitrasz, dojrzysz nawet grypsy wędrujące po sznurkach między celami. Zwykła noc w kryminale. Andrzej nazywa to pracą operacyjną. Jak nie wiesz, co się dzieje na zakładzie, możesz się pakować i szukać nowej roboty.
Radiotelefon. - 54 na piątkę - komunikat z wartowni. Drażliwych informacji nigdy przez radio się nie podaje. Słyszą przecież wszyscy, więźniowie też. Niezależnie od pory dnia i nocy słowa: "samobójstwo", "powiesił", "bunt", "zawał" w eter nie płyną.
- 54 bardzo pilnie na piątkę! – kolejne wezwanie dowódcy.
Andrzej biegnie. Nie wie, co się stało, ale zdaje sobie sprawę, że taki komunikat i ton oznaczają tylko najgorsze.
- Powtarzam, 54 bardzo pilnie na piątkę! Rezerwa biegnie z kluczami!
Andrzej dopada drzwi. Klamka, klucz, krata, bardzo długi korytarz. W tym samym czasie wpada zgrzany Wojtek z kluczami do cel. Sytuację na piątce kontrolowała tej nocy strażniczka twarda jak beton. Włączyć światło, zajrzeć przez wizjer, wyłączyć. Jedna, druga, trzecia cela. Czwarta: światło, judasz, a tam baba wisi na prześcieradle przywiązanym do lampy. Oddziałowa sama otworzyć celi nie ma jak. Po wieczornym apelu wszystkie klucze oddaje się dowódcy zmiany na wartownię. Gdy coś się dzieje, najpierw jest błyskawiczny cynk, później - kilkusetmetrowy sprinterski bieg na oddział. Dla bezpieczeństwa celę otwiera się w nocy w co najmniej dwie osoby. W tym dowódca bądź zastępca.
Cela numer 12. Wizjer. Kobieta dynda przy suficie. Wielki klucz, zasuwa górna, zasuwa dolna. - Dawaj ją za nogi - Andrzej rozkazuje Wojtkowi, a sam rozplątuje niedbale zawiązane prześcieradło. Chyba trup, bo zimna, zsikana i oczy na wierzchu. Na kojach śpią jej dwie koleżanki, kompletnie nieświadome tego, co się dzieje.
- Wyprowadź je! - kolejne polecenie. Akcja. Uciski, wdechy, raz, dwa, uciski, raz, dwa, trzy. "Ty głupia pizdo, że musiałaś się, kurwa, powiesić akurat u mnie na zmianie" - myśli Andrzej, uciskając i dmuchając. Raz, dwa, trzy.
1000:17
- Właź, bo zimno.
Włażę, trzaskam drzwiami. Jedziemy. Za kierownicą Grzegorz, poznajcie się. Na siedzeniu obok Andrzej. Cześć, Andrzej. Zielony opel, kombi w gazie, rejestracja startuje od "S". Z tyłu fotelik dla dziecka. Na lusterku zapachowa choinka, która w wojnie ze szlugami skapitulowała dobry czas temu. Fajek, zapalniczka, wdech głęboko w płuco. Dym przez ledwo uchylone okno.
Nie pytam, Grzegorz mówi sam, przez nos: - Byłem zastępcą, a później dowódcą zmiany w zakładzie karnym i areszcie śledczym. W szczytowym momencie mieliśmy prawie tysiąc osadzonych. Wszystkie możliwe kategorie. Najcięższa recydywa R1, P1 (skazany po raz pierwszy, odbywający karę w zakładzie typu zamkniętego), P2 (półotwartego), P3 (otwartego). Dożywocia, mordercy z pierwszych stron gazet, seryjni gwałciciele dzieci, kobiety zaburzone, kobiety z dziećmi, dzieciobójczynie, tymczasowo aresztowani. Wszystko. A na nocnej zmianie 16 strażników plus dowódca. Pracowałem tak 17 lat.
Andrzej w służbie więziennej też robił prawie dwie dekady. Przeszedł przez wszystkie szczeble: od siedzenia z karabinem w lesie (na wieży wartowniczej) aż po dowódcę. Był nim bardzo długo, prawie 10 lat. Dowódca zmiany to osoba, która co czwarty dzień i co czwartą noc - tak wychodzi z grafiku - dba o wszelkie procedury związane z bezpieczeństwem zakładu i osadzonych. Po godzinie 15:00 - jak już administracja, włącznie z dyrektorem, wsiądzie w auta i pojedzie do domu - dowódca staje się głównodowodzącym. Mówiąc wprost - decyduje o wszystkim i może wszystko. Oczywiście w granicach prawa.
Grzegorz: - Jeżeli ktoś nagle zachorował, pociął się, wieszał, pobił, jeśli kogoś zgwałcili, to jako dowódca zmiany podejmowałem wszelkie decyzje związane z obsługą medyczną. Często robiłem też za pielęgniarkę, bo w nocy pielęgniarek w zakładzie nie ma. A w nocy dzieją się rzeczy najciekawsze.
Pasek od szlafroka
Oddział piąty, cela 12, lipcowa noc. Andrzej reanimuje. Raz, dwa, trzy. Piętnaście minut pompowania, zero reakcji. Duszno jak cholera, pot leci z niego jak z wodospadu. - Chyba nic z tego - mówi oddziałowa. Ale wisielec nagle rusza lewą ręką. Otwiera oko, później drugie. Karetka nie zdążyła jeszcze przyjechać, a baba już zaczęła oddychać, kontaktować.
- Zabrali ją do szpitala, a ze szpitala prosto do psychiatry. Później wróciła do nas i siedziała jeszcze dobrych kilka lat. Za każdym razem, gdy mnie widziała, dziękowała za uratowanie życia - opowiada Andrzej.
- Ile razy ktoś ci umarł na zmianie?
- Chyba najwięcej w historii kryminału. Miałem nawet pseudonim Grabarz.
Po tym pierwszym razie to już się potoczyło. Drugi to była śmierć naturalna. Na areszcie zmarła kobieta cygańskiego pochodzenia. Poranny apel, a ta leży na koju. Andrzej wszedł do celi, obrócił ją - biała jak śnieg i zimna jak Podlasie. Mimo że była sztywna - reanimacja do przyjazdu karetki.
Kolejna śmierć. Kobieta odsiadywała bardzo duży wyrok. Za murami od lat pracowała na kuchni. Gotowała więźniom obiad i jak stała nad garami, tak padła na ziemię. Zawał. Reanimacja, karetka - nic z tego. Prokurator, śledztwo, protokoły, czarny worek. Fajka za fajką.
Później było samobójstwo. W zakładzie półotwartym w dzień wszystkie cele na oddziale są otwarte. Jedna ze skazanych weszła do toalety na korytarzu i znalazła koleżankę. Wisiała na klamce. Oddziałowy odciął ją bezpiecznym nożem (zawsze pod ręką, z zamkniętym ostrzem, do odcinania wisielców) i wyciągnął za ręce na korytarz. Zaczął pompować. Chwilę później przyleciała pielęgniarka, zaraz był też Andrzej. Pogotowie przyjechało tylko po to, żeby stwierdzić zgon. Prokurator, śledztwo, 20 kiepów pod oddziałem, 20 w pomieszczeniach administracji, 20 pod wartownią.
Następna powiesiła się w celi, też na oddziale półotwartym, też w dzień. Mieszkały we trzy - dwie poszły na ploty celę obok, a gdy wróciły, zastały ją wiszącą na pasku zaczepionym o wystający ze ściany gwoździk na obrazek. Cud Boży, że ten gwoździk się nie urwał. Oddziałowy, pielęgniarka, Andrzej, karetka, prokurator, papierosy.
Chcesz jeszcze? Znów dzień. Kobieta chciała się powiesić na leżąco i gdyby nie lekarz, pewnie by jej się udało. Przywiązała pasek od szlafroka do ramy łóżka, położyła się i tak naciągała głowę, że straciła przytomność. Padło hasło na radiu, tym razem błyskawicznie do celi przyleciał doktor. Akurat przyjmował w tym budynku. Andrzej pognał mu tylko do samochodu po torbę z lekami. Karetka, konwój, odratowali ją. Trzy paczki fajek.
- Wszystkie te samobójstwa to tylko przypadki z kobiecych oddziałów. Mógłbym jeszcze długo wymieniać - przyznaje Andrzej. - Sam fakt, że ktoś walnął samobója, a ty go odcinałeś i ratowałeś, nie obciąża tak bardzo psychiki. Wpadasz do celi, ściągasz wisielca, pompujesz. Działasz jak w transie. Łapie cię i trzyma dopiero, gdy karetka albo karawan przejeżdża przez więzienną bramę. Poza tym to dopiero początek. Emocje zaczynają się później. Gdy przyjeżdża prokurator.
Po pierwsze: jakkolwiek beznadziejna byłaby sytuacja, strażnik musi pompować trupa aż do przyjazdu karetki. Kamery są niemal wszędzie, a prokurator przede wszystkim analizuje monitoring. Jeśli zobaczy, że zaprzestałeś akcji, zanim pojawił się lekarz, albo w ogóle jej nie podjąłeś, z miejsca masz zarzut niedopełnienia obowiązków i nieudzielenia pomocy. Praktyka nakazuje więc: pompuj też tych, którzy do kotła w piekle wpadli nawet kilka godzin wcześniej. Dla własnego dobra.
Po drugie: jeśli przyjeżdża karetka i doktor podczas akcji ratunkowej podaje leki, robi zastrzyki, ale ostatecznie stwierdza zgon, zarządzasz: Niczego nie dotykać! Niczego nie sprzątać! Do przyjazdu prokuratora wszystko ma zostać nietknięte. Zużyte strzykawki, puste ampułki po lekach - wszystko ma leżeć na ziemi. Jeśli czegoś będzie brakować, coś się nie będzie zgadzać w papierach, umoczyłeś. Na pewno dostaniesz po uszach.
Po trzecie: prokuratorskie przesłuchanie. Czy samobójca dawał sygnały, że może to zrobić? Czy były z nim prowadzone rozmowy? Czy są jakieś notatki na ten temat? Czy była współpraca między działami ochrony i penitencjarnym? Czy penit (wychowawca) przekazał, że w nocy ochrona musi zwrócić szczególną uwagę na tego więźnia, bo może mu odjebać? A później już o samej akcji. O której dostałeś informację o zdarzeniu? O której zacząłeś reanimację? O której zadzwoniłeś po karetkę? O której przyjechała? Jak otwierano celę? Przesłuchuje cię prokurator, swoje dokładają ekipy dochodzeniowo-śledcze, postępowania wyjaśniające prowadzone są przez dyrektora zakładu, Okręgowy Inspektorat Służby Więziennej lub Centralny Zarząd Służby Więziennej. Sam też piszesz wielostronicowe elaboraty. Planowo kończysz służbę o 18, ale w domu jesteś po północy. Z zakładu możesz wyjechać dopiero po tym, jak wyjedzie z niego karawan. No i jak pozwoli ci na to prokurator.
- Wielokrotnie przyjeżdżałem do domu i zadręczałem się myślami: a może mogłem to zrobić lepiej? Czy na pewno zachowałem procedury? Kładłem się spać z nadzieją, że przez babę, która zechciała się zabić, nie przyjadą po mnie za kilka dni i mnie nie zamkną. Albo nie wywalą z roboty - mówi Andrzej.
Stan zgodny
Robotę zaczynasz o 6:00, pod bramą zakładu pojawiasz się o 5:00. Czarna, sypana kawa z kożuchem w duraleksowej szklance. W nos gryzie cię zapach woseby zmieszany z wonią papierów, starych mebli i smarowanej broni. Raz po raz piszczy telefoniczna centrala. Najpierw raport od zmiany zdającej: kto w nocy świrował, czy były karetki, jakie problemy. Później: przejęcie uzbrojenia od nocki. Liczysz pistolety, karabiny. Jeśli wszystko się zgadza, o 5:45 zaczynasz odprawę swoich ludzi. Przekazujesz najistotniejsze informacje klawiszom, którzy będą się dziś z tobą męczyć.
- O 23.30 była karetka na dwójce u Wojciechowskiego. Podejrzenie zawału, ale go nie zabrali. Zwracajcie na niego uwagę, żeby nam nie wykitował. Została do nas też przywieziona osadzona G. Na pewno słyszeliście o niej w telewizji. To ta, która zabiła trójkę dzieci i wrzuciła je do plastikowej beczki. Jest przestraszona, płacząca, załamana. Proszę dokładnie kontrolować jej zachowanie, bo może się targnąć - ciągniesz. Później apel. Jako dowódca zmiany każdego więźnia musisz zobaczyć osobiście. Na wszystkich oddziałach jest kartka - tak zwana apelówka. To liczbowy wykaz osadzonych. Liczy dowódca, ubezpieczają go funkcjonariusz rezerwy i oddziałowy.
Czasem niezbędny jest teatr. "Szamaki świrują, bunt szykują" - Andrzej dwa razy w życiu dostał taki cynk od więźnia. Szamaki, czyli grypsujący. Gdy klawisz słyszy: "bunt", zapala mu się ostrzegawcza lampka i przypomina sobie, co wydarzyło się w zakładzie karnym w Czarnem na Pomorzu w 1989 roku, gdzie więźniowie opanowali zakład. Byli zabici i ranni, a walki trwały kilka dni.
- Po takim cynku na apel idzie siedmiu. Zakładają bojowy rynsztunek, na oddział wchodzą z pałami, kaskami, tarczami, nakolannikami. Uwierz, jak ci takich kilku byków wejdzie pod celę, nie ma szans, wymiękasz. Wystarczy się pokazać i jest spokój - mówi Andrzej.
Dziś na razie bez afer. Jedna cela, druga, piąta, dwudziesta. Do czasu.
Gdybyś jako gość z ulicy wszedł na męski oddział i po całej nocy otworzył celę do apelu, padłbyś trupem. Smród by cię po prostu zgilotynował. Sześciu osadzonych, chłopy bez kosmetyków. Okno zamknięte, zima. Na kolację był śledź z cebulą, poza tym przyszły paczki, więc każdy się czegoś nażarł. Jeden kiełbasy od matki. Drugi dostał fasolkę. Trzeci przed chwilą wstał z kibla. Męskie oddziały są takie, że powietrze można kroić.
- Cela dwudziesta druga. Stan osobowy: czterech - melduje starszy celi.
Andrzej patrzy i widzi, że jeden z ulungów (niegrypsujący) ma rozbitą głowę.
– Co tu się, kurwa, działo?! stanowczy ton.
– Panie dowódco, nic! Z łóżka w nocy spadłem! – pada odpowiedź.
– Ale przecież łeb masz rozjebany w trzech miejscach!
– No tak, panie dowódco. Bo noc była długa, to trzy razy spadłem!
Współwięzień spuścił mu w nocy wpierdol, bo otworzył okno. Procedura: wezwanie pielęgniarki, ocena ran. Można to zaopatrzyć w zakładzie, więc będzie za chwilę doprowadzenie do ambulatorium. Teraz informacja do penitu, żeby wyjaśnili sytuację pod celą.
Po apelu – wszystkich sumujesz. Dopiero jeśli się zgadza, to poprzednia zmiana może ruszyć do domu. Między jedną czynnością a drugą przyjeżdża dyrektor zakładu. Wchodzi na wartownię. Stajesz na baczność.
– Panie dyrektorze, melduję: apel – stan zgodny. W zakładzie spokój.
Teraz zaczyna się najżmudniejsze: realizacja porządku dziennego.
Więzień – pacjent w elicie
Zabezpieczenie medyczne w zakładach karnych różni się w zależności od rodzaju więzienia, wielkości oraz – po prostu – wewnętrznych regulacji. Podpułkownik Elżbieta Krakowska, rzecznik prasowy Dyrektora Generalnego Służby Więziennej: – W każdej jednostce penitencjarnej funkcjonują podmioty lecznicze. Są nimi: ambulatoria z izbami chorych (we wszystkich jednostkach – przyp. autora) oraz szpitale więzienne (w niektórych zakładach – przyp. autora). W ramach tych podmiotów działają oddziały szpitalne, gabinety lekarskie, pracownie diagnostyczne, gabinety stomatologiczne, pracownie rehabilitacji i fizykoterapii oraz apteki zakładowe. Jednostki, w których funkcjonują szpitale więzienne, zapewniają całodobową opiekę medyczną. W pozostałych opieka medyczna nie jest zapewniona całodobowo. Gdy w zakładzie nie ma kadry medycznej, więziennictwo korzysta ze świadczeń Zespołów Ratownictwa Medycznego. Osoby pozbawione wolności mają zagwarantowaną dostępność do nieodpłatnych świadczeń zdrowotnych oraz leków i artykułów sanitarnych. Świadczenia opieki zdrowotnej udzielane osobom pozbawionym wolności finansowane są w całości z budżetu państwa.
Każdy zakład zatrudnia pielęgniarki. Są funkcjonariuszkami służby więziennej, na etacie SW. Lekarz z kolei zatrudniany jest na podwykonawstwie. Pojawia się w zakładzie dwa-trzy razy w tygodniu.
– Nikt nie chce pracować ze skazanymi, bo to pacjent specyficzny. Trzeba mieć odpowiednie nastawienie. Nie bać się, że ktoś cię zabije. Takie groźby są na porządku dziennym – mówi Robert, lekarz przyjmujący w kryminale. Dodaje stanowczo: – Finansowanie i funkcjonowanie więziennej służby zdrowia to patologia. Człowiek, który kogoś zamordował, pobił, wybił szybę w sklepie, przekraczając więzienną bramę, wchodzi do elity społeczeństwa korzystającej z prywatnej służby zdrowia. Oczywiście w ograniczonym zakresie, bo nikt mu prywatnie nie zoperuje kolana. Ale zakład karny płaci świadczeniodawcy, z którym ma podpisaną umowę, za prywatne wizyty. Często wysyłam więźniów poza mury na różne badania i konsultacje. Na przykład USG. Nie płaci za to NFZ, bo skazani w 90 procentach są przecież nieubezpieczeni, nie pracują. Płaci zakład karny. Zdarza się, że więzień czeka na badania miesiąc, a pracujący i płacący podatki człowiek na wolności – trzy miesiące. Bo osadzony jest wpychany w luki, gdy akurat zwolni się miejsce. Chodzenie do lekarza to jedna z form spędzania czasu w więzieniu. Pacjent wychodzi z pierwszej wizyty i jeszcze zanim sprawdzi, czy tabletki działają, zapisuje się na kolejną.
Gigantycznym problemem jest też prawo skazanego do pisania bezpłatnych skarg i składania bezpłatnych pozwów. Więc czemu nie na opiekę medyczną.
– Miałem już przez to dwie sprawy cywilne o to, że jako lekarz męczę pacjenta więźnia. W trzeciej, przeciwko zakładowi, jestem świadkiem. To oczywiście jakieś infantylne bzdury. Jedna ze spraw dotyczyła zakażenia gronkowcem złocistym. Groźnie brzmi, ale to bakteria, która żyje na skórze każdego z nas. Przyszło do mnie kilku więźniów ze zmianami ropnymi na ciele. Po jednym leku, drugim – nie przechodziło, na dodatek u jednego z nich wyskoczyła spora narośl. Naciąłem ją, zdrenowałem, podałem antybiotyki i wszystko było okej. Wśród więźniów zaczął jednak krążyć mit, że jest epidemia gronkowca i oni wszyscy od tego poumierają. Pół roku z tym przychodzili. Jeden złodziej domagał się, żebym mu zrobił wymaz, tak jak jego koledze. Konsekwentnie odmawiałem. Powiedziałem, że jeśli chce, może badanie wykonać na własny koszt za 80 złotych. "Ja wiecznie siedzieć nie będę, a wy spermopije jebane, razem z dyrektorem z jednego chuja spermę pijecie!" – krzyczał do mnie. Dostał karę izolatki w zawieszeniu. W tym więzieniu jest też człowiek skazany za wielokrotne oszustwa. Siedzi od dłuższego czasu. Z nudów wymyślił, żeby zasypywać wszystkich dookoła skargami i pozwami, licząc na kasę za przekroczenie terminów. Jednego miesiąca miałem od niego kilkadziesiąt skarg. Gdybym to ja chciał go pozwać, musiałbym zapłacić 1000 złotych kosztów. A on ma to za darmo. No i się bawi. Przegrywał wszystko w pierwszej instancji, ale oczywiście składał apelację. Bo może. A ja musiałem na wszystkie reagować. To się wydaje śmieszne, ale do wszystkich skarg trzeba się odnosić, odpowiadać, zachowując terminy. Jeśli się spóźnisz płacisz karę.
Osobna historia to domaganie się przez osadzonych leków – na sen, uspokajających, na zgagę, skurcze.
– Niektóre wizyty u mnie trwają 30 sekund. Wchodzi więzień, mówi dwa słowa: bezsenność, hydroksyzyna. Albo jedno słowo: prazol. I tyle. Muszę takiemu człowiekowi wydać tabletki, nie mogę odmówić. W zakładzie schodzą miesięcznie kilogramy hydroksyzyny. A o handlu opioidami to całą książkę można napisać – opowiada.
Taka historia: mniej więcej o 16.30 funkcjonariusz wprowadza do gabinetu ogromnego gościa. Dwa metry wzwyż, trzy metry wszerz, tatuaż na tatuażu.
– Co pana do mnie sprowadza? – pyta Robert.
– Klonazepam i tramadol – pada odpowiedź.
Lekarz w śmiech.
– Nigdy w życiu.
– Dobra, nie świruj koleżko, bo za tydzień wychodzę – słyszy Robert.
Zna te sztuczki doskonale, więc prosi strażnika, żeby wyszedł z gabinetu.
– Po jaką cholerę ci leki, skoro nic ci nie jest? – dopytuje.
– Na handel. Klonazepam kosztuje. 2 mg to 10 papierosów, 0,5 mg to 2 papierosy. A to samo, tylko że kruszone, to połowa ceny – tłumaczy skazany.
Szczerością nic nie ugrał, tabletek nie dostał. Handel jednak kwitnie. Niektórym nie sposób nie wydać leku, bo cierpią na choroby nowotworowe. Pewien więzień sprzedawał więc swoje leki podczas służenia do mszy. Chował tabletki w gaciach, w trakcie posługi wymieniał je na kawę i papierosy. Strażnicy wiedzą o tym procederze, więc jest zalecenie, aby przed wydaniem leku kruszyć tabletki. Lament jest wtedy przeogromny. Niektórzy piszą skargi. Że kruszony to nie działa, że od kruszonego ich dusi i kaszlą.
– Jeden wielki cyrk. Mało który lekarz wytrzymuje w kryminale dłużej niż dwa lata – mówi Robert.
Roczny budżet więziennego ambulatorium w zakładzie Andrzeja i Grzegorza to ćwierć miliona złotych. Kwota pokrywa wszelkie koszty badań przeprowadzanych poza murami, koszty wizyt lekarskich u specjalistów oraz pensje dla zatrudnianych na podwykonawstwie lekarzy. Przyjeżdża tu czterech internistów, pediatra (są oddziały kobiece, za murami funkcjonuje więc dom dziecka), ginekolog, stomatolog i psychiatra. Wszystko z budżetu Ministerstwa Sprawiedliwości. Dodatkowo miesięcznie przeznacza się trochę ponad 10 tysięcy złotych z budżetu Okręgowego Inspektoratu SW na utrzymanie więziennego ambulatorium: zakup podstawowych leków, strzykawek, badania przeprowadzane w zakładzie. Jeśli kwota okazuje się niewystarczająca, dyrektor zakładu powiększa ją z własnego budżetu.
Jak jest u ciebie?
Już po apelu, dyrygujesz z wartowni. Wysyłasz osadzonych na zabiegi do ambulatorium, do lekarza, na msze, spacery, widzenia. Nie ma jednak dnia, żeby w zakładzie nie działo się coś awaryjnego, bezpośrednio związanego ze służbą zdrowia.
– Jej specyficznych, więziennych mechanizmów nauczyłem się na pamięć. Skazani to w dużej części symulanci, cwaniaki i osoby chcące pewnymi zachowaniami coś ugrać – mówi Andrzej.
– Na przykład?
– Facet przychodzi do wychowawcy i prosi o prawo oglądania telewizji przez pół godziny dłużej. Wychowawca zgody nie udziela, szamak się drze: "Tak?! To teraz, kurwa, zobaczysz!". Idzie do celi i lekko podcina sobie żyły. Często jest tak, że aby nie mieć dalszych problemów, wychowawca udziela zgody. Dostałem wezwanie na oddział w podobnej sytuacji. Wchodzę do celi, skazany krzyczy i płacze: "Jezu, ratujcie! Przesadziłem!". Chciał się lekko pociąć, a chlasnął tak, że mało sobie dłoni nie urąbał. Krwią sikał po sufit. Wstępnie go opatrzyliśmy, skończyło się konwojem do szpitala. Samookaleczenia, zasypki oczu, połyki, podcinanie żył – to częste przypadki. Pewna kobieta skarżyła się na przykład na ból oczu – badanie wykazało, że w gałki wbiła sobie szpilki. Po niedługim czasie oślepła.
Wielki problem to też przeładowanie więzienia. Pielęgniarka nie ma przez to czasu, aby zająć się wszystkimi. Osadzony od rana bije klapę (wzywa oddziałowego), żeby podać mu tabletkę na ząb. Pielęgniarka się nie wyrabia, o 15.30 idzie do domu, a my zostajemy z tym sami. Facet przez ból zęba jest pobudzony, lejce mu puszczają, zaczyna rzucać taboretami po oknach. Trzeba interweniować, a można było załatwić to jedną wizytą pielęgniarki albo spowodować, żeby przyjechał dentysta.
Zdarzają się też o wiele poważniejsze sytuacje. Poniedziałek. Pod bramę podjeżdża biała suka. Na burcie symbol SW. Ekipa z Wronek przywiozła gościa. Recydywa, R1. Wytacza się z auta, nogi i ręce skute łańcuchami. Grzesiek pyta:
– Jak jest u ciebie?
– Git.
Okej, czyli szamak. Grypsujący. Za pierwszym razem siedział za bandyterkę. Grzechu czyta papiery i oczom nie wierzy. Przecież za drugim razem przybili mu artykuł 200, czyli gwałt na nieletniej. Na trzynastoletniej dziewczynce. Taki człowiek jest w więzieniu traktowany jak śmieć. Najgorzej. Osobie spoza zakładu trudno to sobie nawet wyobrazić. A on ma teraz czelność i odwagę zapisać się do grypsujących?
– Ty, kurwa, jesteś pewny? – dopytuje Grzegorz.
– A co, niewyraźnie powiedziałem, panie dowódco?
Okej, będą z tego problemy, prędzej czy później będzie z tego kwas. Mijają dwa dni, z Wronek przyjeżdża kolejny konwój.
– Szybko się połapali na oddziale, że facet siedzi za gwałt na dziecku – mówi Grzegorz. – Jest taki nieformalny więzienny obowiązek: każdy nowy skazany wchodzący do celi, musi mieć "białko". Czyli kartkę z wyrokiem. Jeśli nie ma albo nie chce pokazać, więźniowie od razu jadą z nim jak z furą gnoju. Ma przesrane na całej linii, bo jest podejrzenie, że to ucho albo gwałciciel. Każdy skazany bardzo dba więc o to, żeby "białko" mieć. Poza tym środowisko jest hermetyczne. Znają się policjanci, dziennikarze, artyści – tak samo znają się więźniowie. Tu się wie, kto za co siedzi. Bandyta to zawód. Kontaktują się ze sobą. No i poszedł gryps: "Chuja szamak, dzieciojebca". Osadzeni napisali do wychowawcy prośbę o możliwość organizacji turnieju w brydża. Na turniej zapisało się dwunastu najgorszych skurwieli, jacy u nas siedzieli. Pani wychowawca nie zachowała czujności i to klepnęła. Poszli w dwunastu i do dziś cały oddział się śmieje, że jeden przegrał w karty. Na świetlicy nie ma monitoringu. Jest tylko na korytarzu. Kilka dni później oglądałem zapis z tej kamery. Wyglądało to tak, jakby mój kolega wyciągnął ze świetlicy zwłoki. Po prostu: dwunastu potężnych recydywistów zgwałciło i pobiło tego pedofila. Rozmazali go. Miał ściągnięte spodnie, więc jak wstał, krew leciała mu z odbytu. Pękła mu dupa, połamali mu dziewięć żeber, nogę, miał krwiaka mózgu. Zeznał jednak, że chciał otworzyć okno, stanął na taborecie i się przewrócił. Na sygnale powieźli go na SOR, później przez kilka miesięcy leżał jeszcze w szpitalu więziennym. Wrócił do nas.
– Jak jest u ciebie? – padło pytanie.
Nic nie odpowiedział. Trafił do celi gwałcicieli, pod tak zwaną ochronkę.
Nie wyglądasz jak Święty Piotr
– 68 pilnie na ósemkę! Pilnie!
Grzechu biegnie przez zakład. Mokry dzień. Wpada na oddział, zrzuca z siebie przeciwdeszczową pelerynę. Oddziałowy melduje: – Odjebało temu narkomanowi spod dwudziestki. Cały się pociął, nie chce nikogo do siebie wpuścić. Jeszcze chwila i kopnie w ramy!
– Jak to, kurwa, nie chce? To trzeba zrobić tak, że zachce.
– Pierdolę tam włazić, on pluje we wszystkich krwią! – słyszy Grzesiek.
To dość istotny problem, gdy skazany nosi w sobie wszystko, co najgorsze. Nie wyłączając HIV i HCV.
Jeszcze się taki nie urodził, któremu więzienie by nie doskwierało. Samotność i odizolowanie to czynniki rozmiękczające największych cwaniaków. Osadzeni nie wytrzymują, pękają. Najczęściej dokonują wtedy samouszkodzeń. Na przykład: pocięcia. Chłopak wyjął więc żyletkę z maszynki jednorazowej i calusieńki się pochlastał. Nawet nie tyle się ciął, co drapał, rwał skórę. Żyletka w pewnym momencie przestała mu wystarczać. Chwycił za plastikowy, połamany nóż. I tym nożem drapał się tak mocno, że wchodził w ciało na centymetr. Grzesiek patrzy na niego przez wizjer i widzi jedną, wielką, cieknącą, zakaźną ranę. Od czubka głowy po stopy – cały jest porwany. W zakładzie widział już wiele, ale czegoś takiego – nigdy.
Co robić? Strażnicy mają przecież obowiązek mu pomóc. Muszą coś zrobić, żeby się nie wykrwawił. Każda próba wejścia do pomieszczenia kończy się jednak tym, że facet krew z pociętych rąk bierze do ust i pluje nią na oślep. W strażników, w pielęgniarkę, która przybiegła z ambulatorium. Po 15 minutach pojawia się pogotowie.
– Jak się wykrwawi, to straci przytomność. Wtedy wejdziemy. Może przeżyje, może nie – mówi lekarz z karetki.
Grzesiek wpada na inny pomysł: na zmianie jest Radek! Wielki strażnik pochodzi z miejscowości narkomana. Nawet się trochę znają. Może jemu się uda? Kilka minut później na oddział wchodzi 120 kilo żywej wagi. Biceps o obwodzie sprinterskiego uda, w barach szeroki jak autostradowa obwodnica Berlina. Nawet się nie waha.
– Odsuń się, włażę. Daj mi tylko rękawicę.
Uchyla drzwi. Reakcja narkomana zdradza, że rzeczywiście się znają. Radek bardzo powoli się do niego zbliża, roztrzęsiony chłopak przez chwilę jest spokojny, ale znów zaczyna szaleć. Zanim jednak zdąży nabrać krwi do ust – błyskawiczny, potężny strzał z plaskacza powali go na ziemię. Musiało mu mocno zadzwonić w uszach, bo oporu już nie stawia.
– Zaopatrzyli go i wywieźli do szpitala. Przeżył. Po jakimś czasie wrócił do zakładu, cały poszyty. Do dziś śni mi się po nocach jego zakrwawiona twarz z połamanymi zębami, krwią cieknącą z końca nosa i wybałuszonymi oczami – wspomina Grzesiek.
Tak samo zresztą jak gość, którego wiózł "na kukułach" na szpitalny oddział ratunkowy. Pewnego dnia do zakładu przyjeżdża konwój. W konwoju – facet. Grzesiek czyta papiery. Gość pokręcony jak w amerykańskich filmach, jak z Milczenia owiec. Skazany za wielokrotne gwałty, na dodatek za usiłowanie zabójstwa jednej z ofiar. W tym samym czasie w zakładzie wyrok odsiaduje skazana z podobnymi zaburzeniami. Na wolności umawiała się na seks z kobietami i na pierwszym spotkaniu brutalnie gwałciła swoje wybranki. Wiadomo – dwie podobne dusze, więc się do siebie przyciągnęły. Postanowili się hajtnąć za kratami. Przyjechał urzędnik, odprawiono ceremonię. Najważniejsze było jednak to, co nastąpiło po sakramentalnym "tak".
– Dyrektor zakładu pozwalał w takich sytuacjach na noc poślubną. Odbywała się w dzień. Małżonkowie dostawali do dyspozycji na godzinę pokój do bezdozorowych widzeń. Zamknęli się w nim. Po pewnym czasie strażników przed drzwiami stawia na równe nogi niesamowity krzyk, pisk. Jakbyś nadepnął na łapę psa i z niej nie schodził. Wpadają do pokoju, a tam wszystko we krwi. Podłoga bordowa, baba we krwi, facet leży, zwija się z bólu i się wydziera. Chłopaki patrzą i nie wierzą: odgryzła mu kawał kutasa! Po prostu wyżarła mu pięć centymetrów fujary! – opowiada Grzesiek. – Wtedy nie byłem jeszcze dowódcą, jeździłem czasem w konwoje. Szef kazał mi pobrać broń, przygotować auto. Pielęgniarki przybiegły z ambulatorium, zaopatrzyły tego gościa pieluchami i wrzuciły mi go na pakę. "Kukuły" odpalone i jazda na SOR. Prawdziwa komedia rozpoczęła się w szpitalu. Nie umiem sobie nawet wyobrazić, jaki ból czuł ten facet. Lekarze nie byli jednak skorzy, aby w miarę szybko go opatrzyć. Wszyscy zbiegli się do pomieszczenia, w którym leżał, i wyli ze śmiechu. Łapali za komórki, wydzwaniali kumpli z innych oddziałów. "Ty, kurwa! Gdzie ty jesteś?! Aha. No to dawaj szybko z tej gastrologii do mnie! Mamy tu faceta, któremu baba kutasa odgryzła!”. I śmiech. Przez prawie godzinę się zbiegali, gapili, robili zdjęcia. Dla nich byłem tylko zwykłym klawiszem, najlepiej jakbym się w ogóle nie odzywał, ale w końcu mówię: "Ludzie, kurwa! Jak on tu zaraz zejdzie, to przejebane będziemy mieli wszyscy: i ja, i wy! Zróbcie z nim coś w końcu". Opanowali się, zaszyli go bez znieczulenia. Wróciliśmy do kryminału.
Nieszczęśnika zastała po powrocie kolejna przykra informacja. Jego żona po burzliwej godzinie poślubnej postanowiła się z nim rozwieść. Z rozpaczy facet chciał popełnić samobójstwo.
- A że był niebanalny, wymyślił niebanalny sposób. Splótł folię aluminiową w dwie nitki, przypiął je do sutków, po czym włożył do kontaktu. Pierdolnęło go tak mocno, że wyprostowało mu wszystkie włosy na ciele, a fazę wyjebało na całym oddziale. Inny osadzony, jak to zobaczył, zaczął się wydzierać, wołać oddziałowego. To była noc, przybiegłem z wartowni. Otwieramy celę, wchodzimy, on leży osmolony i rozczochrany. Patrzy na mnie i mówi: "Kurwa, nie wyglądasz jak Święty Piotr. Nie udało mi się, co?".
No nie udało. Znów kabaryna, znów "kukuły". Kolejny konwój do szpitala.
Wieczna walka
Ugłaskane określenia tej rzeczywistości nie oddadzą. Po prostu: praca pielęgniarki w kryminale jest przesrana. Pani Magda też tak uważa. Wcześniej pracowała w szpitalu. Tam obok siebie zawsze miała lekarza. Gdy coś się działo, nie podejmowała decyzji. Wykonywała tylko polecenia. A w zakładzie? Jest sama. Zanim przyjedzie pogotowie, wszystko zależy od niej. Życie albo przecieknie przez palce, albo w porę uda się je chwycić.
Magda: – Niektóre zdarzenia, choć miały miejsce nawet 20 lat temu, wciąż widzę ostro.
Stała w ambulatorium i szykowała leki do wydania, gdy zadzwonił telefon. W słuchawce, że kobieta zasłabła, że nie ma z nią kontaktu, że prosimy o pomoc, byle szybko. No to się zebrała, pognała na oddział. Tam – starsza pani. Wyglądała, jakby straciła przytomność i osunęła się na ziemię po drzwiach od kącika sanitarnego. Kolejne dwa kroki, Magda przyjrzała się przedmiotowi ledwo wybijającemu się spod bujnych, kręconych włosów.
– Ludzie! Ona wisi!! Dawać nóż!! – krzyknęła i rzuciła się na ratunek. Odcinanie sznura przywiązanego do klamki, reanimacja, karetka. Za późno.
- Siedziała długo, w końcu miała wyjść na wolność. W normalnym świecie nie miała już nikogo. Powiesiła się z rozpaczy, samotności i strachu – wspomina pielęgniarka.
Dzień pracy zawsze zaczyna się od przygotowania leków. Potem ich rozdawanie po oddziałach. Pilnowanie, żeby każdy wszystko połknął, popił wodą. Magda: – Osadzeni to cwaniaki. Potrafią przez dłuższy czas uzbierać garść klonazepamu albo Relanium. A później łyknąć wszystko naraz i chodzić na haju. Albo gorzej – połknąć tego jeszcze więcej i targnąć się na życie. Długo nie mogłam przestawić się z myślenia szpitalnego, gdzie pacjent jest najważniejszy i pielęgniarka robi wszystko, żeby ulżyć mu w cierpieniu. W więzieniu 90 procent przypadków to próba wykołowania pielęgniarki albo lekarza. Osadzeni kombinują. Mają na to dużo czasu, jeden drugiemu podpowiada. To wieczna walka.
Po wydaniu leków – planowe zabiegi. Strażnicy doprowadzają skazanych do ambulatorium na zastrzyki, zmiany opatrunków, pomiary ciśnienia. Później – jeśli to dzień przyjęć, asystowanie lekarzowi. Na koniec dniówki – przygotowanie i rozdanie wieczornych leków. Czasem wypada jakiś konwój do specjalisty w szpitalu.
– Ciężkich sytuacji było wiele. Gdy do aresztu trafiali narkomani albo alkoholicy na głodzie, to była kilkudniowa męka dla wszystkich. Zatrzymani walczą z zespołem odstawiennym, wszystko ich boli, pocą się, jest im zimno. Pielęgniarka może podać co najwyżej tabletki przeciwbólowe i coś na uspokojenie. Totalna masakra, bo taka osoba wydziera się z bólu na cały zakład. W celi musi być z innym więźniem ze względów bezpieczeństwa. Ten drugi nie może więc spać, wkurza się, czasem boi. Do tego trzeba co pół godziny zaglądać, sprawdzać, czy osadzony niczego sobie nie zrobił. Kryminał to też wieczna walka z wszami, robalami, świerzbem. Kiedyś przyjechała do nas skazana z wszami łonowymi. Akurat przyjmowałam z ginekologiem. Mówię mu więc: "Z wywiadu pielęgniarskiego wynika, że pacjentka ma wszy łonowe". Pomyślałam sobie: kurczę, chyba lepiej, żeby wiedział. Ale była awantura! Zadyma niebywała, bo osadzonej się nie spodobało, że powiedziałam to lekarzowi na głos.
W tej robocie klucz to bardzo ograniczone zaufanie. Nigdy nie wiadomo, kto jest nosicielem jakiej choroby.
Magda: – Przy kontaktach seksualnych, które za murami między osadzonymi się zdarzają – przede wszystkim damsko-damskie, ale czasem w miejscach pracy także damsko-męskie – choroby mogą się rozprzestrzeniać. Mówię o chorobach grubych, przede wszystkim HIV i HCV.
Do zakażeń dochodzi też przez nielegalnie wykonywane tatuaże. Dla funkcjonariuszy niesamowicie stresujące są sytuacje, gdy podczas przeszukania zdarzy się czymś zakłuć. Wtedy od razu organizuje się konwój do szpitala na oddział chorób zakaźnych. Tam przyjmuje się tabletkę antyretrowirusową, później wyniszczające wątrobę leczenie zapobiegawcze. No i jest stres. Bo czekasz na wynik i nigdy nie wiesz, czy przez nieuwagę nie zbabrałeś sobie życia.
Dwóch chińskich doktorów
– Co jest największym problemem więziennej służby zdrowia? – pytam Andrzeja.
– Nie da się wymienić jednej rzeczy.
– Spróbuj.
– Symulanci i cwaniaki.
Więźniowie udają choroby na potęgę. Powodów jest milion. Jedni robią to z nudy. Nocną przejażdżkę do szpitala traktują jak szkolną wycieczkę. Inni od roku nie widzieli kobiety, więc wymuszają wyjazd, żeby powąchać pielęgniarkę. Jeszcze inni robią na złość strażnikom.
– Cywil nie zdaje sobie sprawy, jak wielki jest to problem dla strażnika więziennego. Szczególnie dla dowódcy zmiany. Od wieczora przez całą noc nie ma w zakładzie ani lekarza, ani pielęgniarki. Decyzje w sprawie konkretnych kroków – wezwania pogotowia bądź nie – podejmuje właśnie dowódca. A skąd on ma wiedzieć, czy zgłaszający ból brzucha złodziej ściemnia, czy może rzeczywiście pękła mu śledziona? Wezwiesz karetkę, to okaże się, że więzień po raz dziesiąty w miesiącu symulował. Wszyscy będą wściekli, szpital wystawi rachunek na 2 tysiące złotych. Nie wezwiesz, to jesteś cały w stresie. Rozmyślasz: a co, jeśli gość nie symulował i przez ciebie umrze? Przecież wsadzą cię za to do więzienia. Trzeba się z tym zmagać co służbę – mówi Andrzej.
Grzegorz: – Kodeks karny wykonawczy pozwala, ale nie nakazuje, administracji zakładu obciążyć skazanego za bezpodstawne wezwanie pogotowia. Tylko że to bez sensu, bo ci ludzie w życiu nie widzieli choćby złotówki. Kilka razy wdrożono procedurę, ale gdy skazany nie miał z czego zapłacić, dobijano mu kilka miesięcy do wyroku. A on ma w dupie dodatkowe dwa miesiące, bo i tak siedzi 25 lat. I symuluje dalej. Procedura umarła śmiercią naturalną, a my zostaliśmy z gigantycznym problemem. Dowódca nigdy nie ma na zmianie tylu ludzi, żeby non stop wysyłać kogoś w konwój do szpitala. Gdy jadą trzy osoby, trzy osoby trzeba uzupełnić do zmiany. Obojętnie czy o osiemnastej czy o trzeciej w nocy, trzeba dzwonić po ludziach. Powstaje z tego gigantyczny bałagan. Trzeba więc jakoś sobie z symulantami radzić. Nazywamy to rozwiązaniami praktycznymi.
Grzesiek był wtedy młodym zastępcą dowódcy, a jego szef nigdy na nic się nie denerwował. Mówił pooowoooli, spookoojnie. Nie podnosił głosu. Zakład śmiał się, że ma amputowane nerwy. Niektórzy powiedzieliby, że jest flegmatyczny, ale inteligentny i kreatywny. Maj, całkiem spokojna nocka. Około godziny 22. Na wartowni sygnał telefonu.
Oddziałowy: – Zbychu Maliniak zgłasza, że piecze go w mostku – słyszy młody zastępca. Maliniak, za kratami od dekady, doskonale wiedział, co gadać. Znał objawy, bo kiedyś przeszedł zawał. Teraz nie było dnia, żeby nie symulował. Gdy zgłaszał, że piecze go w klatce, strażnicy nie mieli innego wyboru: musieli dzwonić po karetkę. Przyjechała i tym razem, zabrała go do szpitala. Mijają dwie godziny, z oddziału ratunkowego dzwoni lekarz.
– Kurwa, ludzie! Weźcie wy się opanujcie! Dajcie gościowi jakąś tabletkę, a nie nam syf tu po nocy robicie. Przecież ten chłop jest u nas trzeci raz w tym tygodniu, a nic mu nie jest. Jak nie może spać, to znajdźcie mu inną atrakcję niż wycieczki na pogotowie! – W głosie lekarza słychać irytację. Koniec połączenia. Grzesiek przekazuje dowódcy, o co chodzi.
– Doobrze, Grzesiu. Nooo to my teraz wyleeeczyymy pana Maliniaka – mówi tajemniczo dowódca, po czym posyła chłopaka po dwa białe fartuchy na kuchnię. – Jeden fartuch będzie twój, drugi mój. Wyciągnij, proszę, dwie białe szmaty do czyszczenia broni. Zrób z nich dwie opaski. Tobie z chińskimi napisami, a mi z napisami i z czerwoną kropką na czole, bo ja będę ordynatorem.
No i się zaczyna. Przyjeżdża suka z Maliniakiem. Dwóch strażników bierze go do pomieszczenia kontrolnego. Przekładają go przez stół, ściągają portki i trzymają. Dowódca mówi do Grześka na tyle głośno, żeby pacjent słyszał: – Będziemy go teraz badać. Weź pałkę szturmówkę osiemdziesiątkę, namocz ją w oleju_.
Dowódca siada koło osadzonego. Chłopaki muszą go mocno trzymać, żeby im się nie wyrwał.
– Zbyyysiu, jeśli ty tak bardzo chorujesz, a lekarze w szpitalu nie potrafią ci pomóc, to może my ci pomożemy? My cię zbadamy – dowódca informuje więźnia i mówi do Grześka: – Panie doktorze, proszę wprowadzić wziernik.
– Nie jestem na tyle pierdolnięty, żeby chłopowi wsadzać coś do dupska. Chciałem go tylko postraszyć, więc tą pałką pomerdałem mu po gołych pośladach. Jezu, jak on się zaczął drzeć! Szarpać! Dwóch chłopaków po sto kilo nie dało rady go utrzymać, w końcu się wyrwał. No i biega z gołą fujarą po paczkowni, my w tych białych fartuchach i z opaskami na czołach za nim. "Kurwa, ja wam teraz pokażę, wy chuje! Skargę do prokuratury na was napiszę! Pozamykają was!!" – tak się darł. A dowódca, siła spokoju, mówi do niego: "Zbyysiu. Ale weź ty pomyśl. Napiszesz skargę do Centralnego Zarządu Służby Więziennej, że dwóch chińskich doktorów włożyło ci pałkę do dupy? Pan major w Warszawie, który będzie to czytał, to wiesz, co pomyśli? Ale pojebany złodziej!!".
– Ten teatr zadziałał, nawet nie wiesz jak bardzo. Skazani obserwują strażników jeszcze dokładniej niż strażnicy więźniów. Potrafią wyliczyć, kto kiedy ma służbę. Wiedzieli, z kim i na co mogą sobie pozwolić. Maliniak na innych zmianach dwa, czasem trzy razy w tygodniu jeździł do szpitala. Ale na naszej – nigdy. Nawet tabletki na głowę nie chciał. Kiedyś zamieniłem się na służby z koleżanką. Wziąłem za nią dniówkę, a ona za mnie – nockę. Maliniak oczywiście o tym nie wiedział. Nieświadomy znów zgłosił, że ma zawał. Na wartownię zadzwonił oddziałowy i mówi, że trzeba wzywać karetkę. "Nie będę nigdzie dzwonił, sam się przejdę" – powiedziałem. Wchodzę do celi i pytam: "Zbysiu, co się stało? Co cię boli?". Tylko popatrzył na mnie zszokowany i odpowiedział: "Wie pan, kurwa, co, już nic. Wszystko jest dobrze".
Podobnych historii w przyszłości Grzesiek będzie miał na pęczki. Jak choćby ta: wezwanie na oddział do więźnia skarżącego się na ból brzucha. Idzie. Wizjer. Zasuwa górna, zasuwa dolna. Współwięźniowie mówią: – Panie dowódco, chłop krwią pluje! Chuj wie, chyba umiera!
Procedura nakazuje, aby w takiej sytuacji dzwonić po pogotowie. Przyjechała karetka, w niej lekarz. Prywatnie – mąż nauczycielki, dobry znajomy strażników, bo w zakładzie pojawiał się najmniej raz w tygodniu. We wstępnej rozmowie wyszło, że skarżący się na ból skazany odsiaduje wyrok za… zabójstwo nauczycielki. Poza tym kompletny tłuk. Co mu się nie powie, od razu łyka. Oddziałowy wyprowadził trzech współwięźniów na świetlicę, lekarz bada skazanego. Od razu widzi, że to ściema. Wiedząc jednak, za co skazany odsiaduje wyrok, a przy okazji – znając realia i wiedząc, jak wielkie problemy sprawiają strażnikom i obsługom karetek symulanci, mówi:
– No, chłopie… Dla ciebie to już nie ma ratunku…
Szok, pewnemu swego więźniowi nagle osuwa się grunt pod nogami.
– Ale jak, kuwa, nie ma ratunku?! Co, kuwa, nie ma ratunku? – dopytuje.
– No nie ma. Kilka godzin, może kilka dni, i kopniesz w ramy.
– Ale jak to, kuwa?! To mnie jakoś wyleczcie, no nie?!
Lekarz jednak dalej, że nie ma takiego zastrzyku, który by wyleczył tę chorobę. Rzucił jeszcze wietnamską nazwę, żeby było poważniej. W końcu mówi:
– Ale wiesz co? Jest taki stary, babciny sposób. Trzeba wziąć do ust dużą garść herbaty, zagotować wodę i bardzo powolutku zalewać tę herbatę wrzątkiem i to połykać. Tylko pamiętaj, bardzo powolutku, żebyś się nie poparzył!
Strażnicy tłumią śmiech. Lekarz też nie daje po sobie poznać, że robi sobie jaja. Nawet nie pomyślał jednak, że więzień jest aż tak głupi, żeby w to uwierzyć. Jeszcze chwila gadki, w końcu wszyscy wychodzą z celi. Doktor siedzi w dyżurce, wypełnia stos papierów, rozmawia z dowódcą, piją sypaną siekierę. Domofon. Cela symulanta. Ruszają całą ławą: dowódca, oddziałowy, lekarz. Otwierają drzwi, a tam gość z pyskiem pełnym herbaty pluje fusami.
– Panie dowódco, czajnik mi się spierdolił. No i co mam teraz, kuwa, zrobić?!
Klawisz to nie debil
– Gdyby przeanalizować wszystkie działy SW, służba zdrowia okazałaby się największym burdelem. Odbija się to na funkcjonariuszach. Kto idzie na emeryturę, odchodzi ze służby jako psychiczny wrak. Gdyby ktoś się wziął za te chore procedury w więziennej służbie zdrowia i chciał naprawić system, miałby ogrom pracy. A przy tym musiałby mieć niesamowitą wiedzę praktyczną. To jest zadanie skrajnie trudne, więc nie zmieni się nic – uważa Grzesiek.
Andrzej: – Zakład wali na łeb. Klawisze odchodzący na emeryturę, szczególnie ci z pierwszej linii frontu, są zwichrowani. Mają stwierdzone depresje, nerwice. Ja walczę z neurastenią. Każdy świadomy, dbający o swoje zdrowie funkcjonariusz, od pewnego momentu regularnie leczy się w poradni zdrowia psychicznego. Powodów jest multum. Jedziesz do pracy i myślisz: co strasznego spotka cię dziś w zakładzie? Oby się tylko nikt nie powiesił… Oby się nikt nie pociął… A przecież cięli się, wieszali. Nie masz na to wpływu, a i tak możesz być za to wywalony z pracy. Poza tym – ciągła walka z osadzonymi. Masz zrealizować porządek dzienny, a oni mają to w dupie. Przykład? Trzeba przenieść jednego więźnia do innej części zakładu. A on ani myśli iść. Wyskakuje do ciebie z pięściami. Używasz więc przymusu bezpośredniego, po czym on pisze skargi, prześwietla cię prokurator, prowadzone jest postępowanie. Nigdy nie wiesz, jak się takie coś skończy._
Magda: – Kryminał to miejsce toksyczne. To chyba przez ciągłą presję, permanentny stres z każdej strony – przełożonych i osadzonych. Biedny funkcjonariusz miota się, czuje zewsząd zagrożenie i wariuje. Nie umiem wytłumaczyć, jakim cudem wytrzymałam tam prawie 20 lat. Mogę tylko powiedzieć: dla mnie są to lata stracone.
Andrzej mimo wszystko lubił swoją robotę.
– Przez lata wypracowałem sobie szacunek i u strażników, i u więźniów. Dziewięćdziesiąt procent problemów rozwiązywałem stanowczością i stosowaniem procedur. W społeczeństwie funkcjonuje opinia, że klawisz to debil, który bije skazanych. To efekt filmów, w których strażnik więzienny niemal zawsze jest źle przedstawiany. A to nieprawdziwy obraz. Służba więzienna to najlepiej wykształcona służba mundurowa. Trzydzieści procent zatrudnionych ma wyższe wykształcenie. Żeby sobie radzić za murami, musisz mieć wiedzę z różnych dziedzin, od psychologii po prawo. Przecież za kraty trafiają nie tylko głupcy. Siedzą prawnicy, lekarze, sędziowie. Z nimi też trzeba sobie dawać radę, przewidywać ich zachowania, dogadywać się. Ile ja się w życiu nasłuchałem tekstów w stylu: "Ha, klawisz! 15 lat popracował i poszedł na emeryturę. A chuja robił!". Wyzywali mnie od gestapowców, gadów, wyśmiewali. A ja toczyłem codzienną walkę z tysiącem morderców, najgorszych bandytów, żeby ludzie na wolności mogli czuć się w miarę bezpiecznie.
– Strażnik więzienny to poza tym też człowiek. Czuje, ma rodzinę. Jakbyś się poczuł, gdybyś od psychopaty usłyszał: "No, piękny ma pan samochód, piękny opelek. No i że codziennie wozi pan córkę na basen? Też piękna sprawa! Pan lepiej uważa, żeby córka się tam nie utopiła"? Albo gdybyś po prostu czytał akta kobiety, która wrzuciła własne dziecko do worka po nawozie, obciążyła go kamieniami i utopiła w rzece? To wszystko osadza się w głowie. Od pewnego czasu jestem już na emeryturze, ale sny o zakładzie męczą mnie do tej pory. Prześladuje mnie koszmar, że dzwonią do mnie z kryminału i proszą, żebym szybko przyjechał, bo nie dają sobie rady. Jadę i orientuję się, że nie mam munduru i nic nie umiem. Gdy im o tym mówię, obrażają się. I drugi koszmar: chcą mnie zamknąć do więzienia, bo po samobójstwie złodzieja postąpiłem wbrew procedurom.
– I co, zamykają?
– Nie wiem, zawsze wcześniej się budzę. I tak non stop. Od jedenastu lat.
Od autora: Imiona, nazwiska i miejsca zostały zmienione. Przepraszam za cytowane w tekście przekleństwa. Bez nich tekst o życiu Magdy, Grześka i Andrzeja byłby niepełny.
Tekst pochodzi z książki "Agonia" Pawła Kapusty, która ukazała się nakładem wydawnictwa Wielka Litera. Możesz ją kupić tutaj.
Paweł Kapusta - Pochodzi spod Zielonej Góry. Na chleb, coś na chleb i bilet miesięczny zarabia pisząc o piłce nożnej w WP SportoweFakty. Bawił się w korespondenta na mundialach w RPA i Brazylii oraz na polsko-ukraińskim i francuskim Euro. Kiedyś - tygodnik "Piłka Nożna", od 2016 roku - Wirtualna Polska. Sędzia piłkarski z wielką przyszłością (w piątej lidze). Dotychczas nie wybudował domu, nie posadził drzewa i nie spłodził syna, ale mówi, że wyciągnie wnioski i da z siebie wszystko. Nominowany do prestiżowej European Press Prize, zdobywca nagrody im. Teresy Torańskiej za tekst "Trudno ratować kogoś, kogo życie rozlało się po podłodze". Napisz do autora – KLIKNIJ!