Był jednym z najokrutniejszych amerykańskich seryjnych morderców, który przyznał się do zabicia przynajmniej trzydziestu sześciu młodych kobiet na terenie całego kraju. Skazano go na śmierć za trzy zabójstwa. Nikt nie zbliżył się do Teda Bundy’ego tak blisko, jak Ann Rule.
"Napisać książkę o anonimowym podejrzanym o zabójstwo to jedno. Ale napisać podobną rzecz o kimś, kogo znałeś i na kim ci zależało przez dobre dziesięć lat, to co innego. Lecz dokładnie to mnie spotkało".
To słowa Ann Rule, której książka "Ted Bundy. Bestia obok mnie" stała się światowym bestsellerem. W Polsce ukaże się 28 lipca nakładem wydawnictwa SQN, dzięki uprzejmości którego publikujemy poniższy fragment.
[…]
Pewnego popołudnia pod koniec czerwca 1974 roku siedziałam akurat u kapitana Herba Swindlera, kiedy Joni Lenz przyszła z ojcem do Wydziału Zabójstw. Herb miał na ścianie swojego gabinetu zdjęcia ofiar.
Przypominały mu o tym, że nie może być mowy o nawet chwilowym odpoczynku od trwającego śledztwa. Joni sama zgłosiła się do niego, żeby przejrzeć zdjęcia innych dziewczyn i sprawdzić, czy nie rozpozna którejś z nich, choć wszystkie imiona były jej całkiem obce.
– Joni – powiedział łagodnie Herb – popatrz na te dziewczyny. Czy spotkałaś którąś? Może należałyście do tego samego klubu, pracowałyście razem albo chodziłyście wspólnie na zajęcia?
Z ojcem stojącym troskliwie za jej plecami ofiara pobicia z 4 stycznia studiowała kolejne fotografie. Szczupła dziewczyna nadal wylizywała się z uszkodzeń mózgu, jakich doznała, i wypowiadała się jeszcze dość mętnie, powolnie, lecz bardzo chciała pomóc.
Podeszła bliżej do ściany i uważnie przyjrzała się każdemu zdjęciu z osobna, po czym pokręciła głową. – Ni-nie-e – wyjąkała. – Nigdy ich nie widziałam. Nie poznałam. Nie pamiętam… Nie pamiętam całego mnóstwa rzeczy, ale jestem pewna, że nigdy nie spotkałam tych dziewczyn.
– Dziękuję, Joni – powiedział Herb. – Doceniamy, że się do nas pofatygowałaś.
Szanse były nieduże, ale nawet małe prawdopodobieństwo, że ofiary się znały, dostarczyłoby dowodu, że istniał między tymi sprawami jakiś związek.
Kiedy Joni Lenz, kuśtykając, wyszła z biura, Herb spojrzał na mnie i pokręcił głową. Bo nawet jeśli znała którąkolwiek z nich, to mnóstwo wspomnień z minionego roku zostało wybitych z jej komórek mózgowych.
Teraz, wczesnym latem 1974 roku, czytająca prasę część opinii publicznej znała już pewien schemat łączący sprawy zaginionych dziewcząt. Tym samym przestały one zajmować jedynie prowadzących sprawę śledczych oraz ich zwierzchników. A ludzie byli nimi przerażeni. Drastycznie spadł odsetek dziewczyn korzystających z autostopu, a kobiety od 15. do 65. roku życia bały się własnego cienia.
Zaczęły krążyć różne opowieści, których źródło trudno było wyśledzić, a których wariacji na temat słyszałam bez liku. Zawsze pochodziły od znajomego znajomej, którego kuzynka, siostra albo żona przeżyła coś podobnego.
Czasem do napaści dochodziło na terenie centrum handlowego, czasem w restauracji, a kiedy indziej w kinie. Brzmiały one mniej więcej tak: "Człowiek ten i jego żona (albo siostra czy córka) poszli do galerii Southcenter na zakupy, ale kobieta zapomniała czegoś z auta. Nie było jej dłuższy czas i zaniepokojony mężczyzna poszedł tej żony szukać. Dotarł akurat na czas, żeby zobaczyć, jak niesie ją jakiś facet. Krzyknął i tamten ją puścił. Wstrzyknął jej coś, od czego zemdlała.
Miała szczęście, że mąż przybył na czas, bo rozumiesz, biorąc pod uwagę to, co się dzieje, to pewnie był ten zabójca".
Kiedy usłyszałam parę takich wersji "prawdziwej" historii, starałam się wyśledzić jej korzenie, ale było to cokolwiek niemożliwe. Wątpię, czy którakolwiek naprawdę miała miejsce. Po prostu opinia publiczna zareagowała masową histerią.
Jeśli dziewczyny, które zniknęły, mogły zniknąć ot tak, to każdy mógł i jak się wydawało, nie istniał żaden sposób, aby temu zapobiec.
[…]
Przyglądając się sprawom zaginionych dziewczyn jedna po drugiej, trudno było zignorować pewne podobieństwa. Zupełnie jakby człowiek, który je porwał, skrupulatnie wybierał pożądaną zwierzynę:
- Każda miała długie włosy i czesała się z przedziałkiem na środku.
- Każda była biała, o jasnej cerze.
- Każda mogła się pochwalić ponadprzeciętną inteligencją.
- Każda była szczupła, atrakcyjna i wysoce utalentowana.
- Każda zaginęła w tygodniu egzaminów kwartalnych albo końcowych na miejscowych uczelniach.
- Każda pochodziła z kochającego, statecznego domu.
- Każde zniknięcie miało miejsce po zmroku.
- Każda była panną.
- Każda w chwili zniknięcia miała na sobie dżinsy lub inne spodnie.
- W żadnej ze spraw śledczy nie znaleźli najmniejszego dowodu rzeczowego, który mógł być pozostawiony przez porywacza.
- Na terenie kampusów, skąd uprowadzono dziewczyny, trwały akurat roboty budowlane.
A w dwóch przypadkach – Susan Rancourt w Ellensburgu i Georgeann Hawkins w Seattle – w pobliżu miejsca zdarzenia widziano mężczyznę z ręką lub nogą w gipsie.
Wszystkie były młodymi dziewczynami. Żadnej z nich nie dało się określić mianem dojrzałej kobiety. Było to dziwne, wynaturzone, szalone i przynajmniej według śledczych próbujących namierzyć sprawcę – przypominało błądzenie po labiryncie, gdzie każda nowa ścieżka okazuje się kolejną ślepą uliczką.
Ofiary na pewno nie wydawały się wybrane przypadkowo i na tym się skupiono. Rozważano nawet możliwość, że szukają więcej niż jednego mężczyzny. Czyżby jakiś tajemniczy kult szukał dziewczyn, które mógłby złożyć w ofierze podczas morderczego rytuału?
Wiosną 1974 roku z północno-zachodnich stanów płynęły doniesienia o bydle, które znajdowano na polach z wyciętymi narządami płciowymi. Przywodziło to na myśl kult diabła. Następnym naturalnym (bądź nienaturalnym) krokiem po podobnych aktach byłoby składanie ofiary z ludzi.
[…]
14 lipca 1974 roku nastał jeden z tych pięknych dni, na które wszyscy mieszkańcy stanu Waszyngton czekają z niecierpliwością przez niekończący się deszczowy okres zimy i wczesnej wiosny. Niebo było krystalicznie jasne i błękitne, temperatura jeszcze przed południem podskoczyła do 25 stopni, grożąc, że zanim zajdzie słońce, dobije do 30.
Takie dni to nic zwyczajnego, nawet jeśli mowa o lecie w zachodnim Waszyngtonie, i tej niedzieli park stanowy jeziora Sammamish był napakowany ludźmi aż po korek. Czterdzieści tysięcy wczasowiczów ścigało się o wolne miejsce, gdzie mogłoby rozłożyć kocyk i cieszyć się słońcem.
Nie licząc rozproszonych rodzin, na terenie parku odbywały się co najmniej dwie imprezy zorganizowane. Browar Rainier przygotował tam coroczne "męskie spotkanie po piwie", był też piknik Związku Atletycznego policji w Seattle. Asfaltowy parking był zapchany już z samego rana.
Około 11.30 do parku przyjechała atrakcyjna dziewczyna, do której podszedł młody mężczyzna. Miał na sobie białą koszulę i niebieskie dżinsy.
– Słuchaj, mogę cię prosić o pomoc? – zapytał z uśmiechem.
Zobaczyła, że ma rękę na beżowym temblaku, i odpowiedziała:
– Jasne, czego potrzebujesz?
Wytłumaczył jej, że próbuje przymocować żaglówkę do auta, ale nie daje rady przez kontuzję. Zgodziła się mu pomóc i podeszła razem z nim do brązowego metalicznego garbusa stojącego na parkingu. Lecz nie było tam żadnej żaglówki. Kobieta spojrzała na przystojnego mężczyznę – którego później opisała jako blondyna mierzącego niecałe 180 centymetrów i ważącego niewiele ponad 70 kilogramów – i zapytała, gdzie łódka.
– Och, zapomniałem ci powiedzieć. Jest u moich starych, dosłownie zaraz za wzgórzem.
Gestem wskazał na drzwi od strony pasażera. Zatrzymała się, nie ufając jego zamiarom, i powiedziała mu, że czekają na nią rodzice i że już jest spóźniona. Przyjął jej odmowę życzliwie.
– Jasne, powinienem był ci powiedzieć, że jej tu nie ma. Dzięki, że się pofatygowałaś do auta.
Mniej więcej o 12.30 uniosła głowę i zobaczyła, że ten sam mężczyzna idzie ku parkingowi z ładną młodą dziewczyną prowadzącą rower i dyskutującą z nim z ożywieniem. Szybko zapomniała o całym tym zdarzeniu. Aż nazajutrz przeczytała o nim w gazecie.
[…]
"Ted" wyszedł z ukrycia. Pozwolił, aby go zobaczono w świetle dnia, i zagaił rozmowę z przynajmniej paroma młodymi kobietami, nie licząc zaginionych dwóch. Podał też swoje imię. Czy prawdziwe? Zapewne nie, ale dla prasy, która rzuciła się na te niezwykłe zaginięcia, był to idealny materiał na nagłówek. Ted. Ted. Ted
Istotnie, zawzięty pościg dziennikarzy spragnionych nowości do opisania mógł naprawdę pomieszać policji szyki. Zaszczute rodziny zaginionych dziewcząt znad jeziora Sammamish były oblegane przez reporterską ciżbę operującą wymyślnymi taktykami, które miały zmusić je do rozmowy.
Kiedy najbliżsi zaginionych nie chcieli się zgodzić na wywiad, dziennikarze grozili, że ujawnią drukiem naprawdę nieprzyjemne plotki na temat Janice i Denise. Mało tego, straszyli, że jeśli nie podzielą się publicznie każdym skrawkiem swojego cierpienia, to prasa przestanie się interesować nagłośnieniem sprawy zaginięcia ich córek.
Było to paskudne i okrutne, ale zadziałało. Pogrążeni w żałobie rodzice pozwalali się fotografować i udzielali przesyconych bólem wywiadów. Ich córki były dobrymi dziewczynami – nie zawierały przygodnych znajomości – i chcieli powiedzieć to całemu światu.
Chcieli też, żeby ich zdjęcia pojawiły się na stronach każdej gazety i zostały wyświetlone we wszystkich serwisach informacyjnych. Może tym sposobem uda się je odnaleźć. Policyjni śledczy nie mieli zbyt dużo czasu na wywiady.
[…]
Prasa narobiła ogromnego rabanu, a opinia publiczna domagała się odpowiedzi, i to szybko. Z każdym dniem presja, jaka ciążyła na detektywach, była coraz bardziej deprymująca. Nie dość, że nie doprowadzono do tej pory do żadnego aresztowania – choćby jednego – to jeszcze laicy, bombardowani przez cowieczorne wiadomości telewizyjne i artykuły na pierwszych stronach gazet, nie potrafili zrozumieć, dlaczego nie odnaleziono chociaż zwłok zaginionych dziewczyn.
Dla policji z hrabstwa King porwania i prawdopodobnie morderstwa trzech dziewczyn oznaczały, że w jednym miesiącu spadło na nich 35 proc. zwyczajowej rocznej średniej.
[…]
Jak tylko portret pokazała telewizja, rozdzwoniły się telefony. Tyle że "Ted" nie wydawał się mieć żadnych znaków szczególnych.
Był przystojnym młodym mężczyzną po dwudziestce, o falistych ciemnoblond włosach i łagodnych rysach, bez blizn i żadnych wyróżników, które pozwoliłyby wyłuskać go spośród tysięcy młodych mężczyzn na plaży. Kontuzjowana ręka to co innego, ale śledczy podejrzewali, że nie była tak naprawdę złamana, a zbędny temblak już dawno trafił do śmieci.
Nie. "Ted" najwyraźniej był tak przeciętny, że prawdopodobnie liczył na swój cokolwiek powszechny wygląd, bo i tak by go nie zapamiętano. Czerpał perwersyjną przyjemność z przebywania na widoku.
Detektywi nie rezygnowali, próbując wyciągnąć ze świadków kolejne informacje: "Proszę jeszcze pomyśleć. Spróbować wyobrazić sobie coś szczególnego na jego temat, co samo przychodzi do głowy".
I świadkowie próbowali. Niektórzy nawet poddawali się hipnozie z nadzieją, że przypomną sobie coś więcej. Miał akcent, tak, jak gdyby lekko brytyjski. Owszem, rozmawiał z Janice Ott o racquetballu. Lecz jego uśmiech, o tak, jego uśmiech to dopiero było coś. Wysławiał się bezbłędnie. Wydawał się dobrze wykształcony. W porządku. Co jeszcze? Opalenizna. Był opalony. Dobrze. Co jeszcze?
Ale nie było nic więcej. Nic ponad dziwne spojrzenie, które rzucał prawie wszystkim ofiarom. A, i jeszcze samochód, wyblakły brązowawy volkswagen beetle nieokreślonego rocznika.
Tyle że wszystkie garbusy wyglądają podobnie. Jak je odróżnić? Do tego jedyna dziewczyna, która wyszła z "Tedem" na parking, nie widziała, by wsiadł do środka. Tylko oparł się o niego i wyjaśnił, że jego żaglówki tu nie ma. Mogło to być auto należące do kogoś zupełnie innego. Ale nie, czekajcie, przecież wskazał gestem drzwi od strony pasażera. Czyli to musiał być jego samochód.
Nikt nie widział Janice Ott wsiadającej do jakiegokolwiek auta stojącego na parkingu.
Pozostawał jeszcze należący do niej żółty rower górski marki Tiger. Nie był to model, który dałoby się szybko rozmontować dla łatwiejszego transportu. Duży rower nie zmieściłby się do bagażnika garbusa i niechybnie by z niego wystawał. Na pewno ktoś by go zauważył, jeśli nie sterczącego spod klapy, to przymocowanego na dachu.
Ale nikt nic nie widział.
Położony nad jeziorem park zamknięto dla odwiedzających, kiedy policyjni nurkowie, którzy wyglądali niczym przybysze z innej planety, zanurzali się raz po raz pod powierzchnię Sammamish i przy każdym wynurzeniu kręcili głowami. Było gorąco – jeśli ciała dziewczyn faktycznie spoczywały na dnie jeziora, to napuchłyby i wypłynęły.
Siły patrolowe policji z Issaquah oraz 80 ochotników ze skautowskich drużyn ratowniczych, pieszo i na koniach, przeczesali 160 hektarów parku i nie znaleźli absolutnie nic. Policyjne helikoptery z Seattle krążyły nad okolicą, obserwatorzy wypatrywali na próżno czegoś, co mogłoby pomóc: jasnożółtego roweru, jasnoniebieskiego plecaka, który Janice pożyczyła na niedzielę od koleżanki, samych dziewczyn, albo raczej ich zwłok, leżących być może w wysokiej roślinności rozciągającej się na wschód od parkingu i przez to niezauważonych przez ekipy naziemne.
Samochody patrolowe z biura szeryfa krążyły powoli po bocznych szosach wijących się między leżącymi za parkiem polami uprawnymi i przystawały, żeby sprawdzić stare stodoły, zapadające się puste szopy oraz opuszczone domy.
Nic nie znaleziono.
Nie przyszło żadne żądanie okupu.
Porywacz nie zabrał tych kobiet dla pieniędzy. Z upływem kolejnych tygodni stawało się coraz bardziej oczywiste, że ubrany na biało mężczyzna jest prawdopodobnie seksualnym psychopatą.
Zniknięcia dziewcząt dzieliły niekiedy długie przerwy. Śledczy wierzyli, że mężczyźni również operują zgodnie z cyklem pseudomenstruacyjnym i o pewnych porach perwersyjne zapędy jako tako normalnych mężczyzn stają się obsesyjne; czują potrzebę, aby gwałcić lub zabijać.
Ale dwie kobiety jednego popołudnia? Czy człowiek, którego szukali, był tak wysoce zmotywowany swoim seksualnym szałem, że musiał porwać dwie ofiary w ciągu czterech godzin?
Janice zniknęła o 12.30. Denise około 16.30. Wydawało się, że nawet najsprawniejszy seksualnie maniak będzie wyczerpany i nasycony po jednym ataku. Czemu miałby przyjeżdżać z powrotem do tego samego parku i zaledwie cztery godziny później porwać kolejną kobietę?
Częstotliwość napaści wydawała się gęstnieć, do porwań dochodziło coraz częściej, jakby zaspokojenie ohydnej fiksacji podejrzanego wymagało nieustannego bodźca. Może nieuchwytny "Ted" musiał dopaść więcej niż jedną ofiarę, aby sobie ulżyć. Może trzymał gdzieś Janice, związaną i zakneblowaną, a sam pojechał po drugą kobietę. Może potrzebował makabrycznego dreszczyku emocji, którego dostarczały mu napaść seksualna i morderstwo, napędzała go myśl, że jedna ofiara musi czekać i patrzeć, jak zabija jej towarzyszkę. Była to teoria, której nie mieliśmy nawet ochoty rozważyć.
Każdy doświadczony śledczy jest świadomy, że jeśli sprawa nie zostanie rozwiązana w ciągu 24 godzin, szanse na znalezienie zabójcy maleją proporcjonalnie do upływającego czasu. Trop stygnie nieubłaganie.
Od odkrycia jakiegokolwiek śladu minęły dni, potem tygodnie. Detektywi nie znaleźli nawet zwłok żadnej z ofiar. Denise i Janice mogły być wszędzie, 100–200 kilometrów stąd. Mały brązowy garbus miał do zatłoczonej autostrady międzystanowej numer 90 tylko kilkaset metrów, a stamtąd mógł odbić w stronę gór na wschodzie albo ku gęsto zaludnionemu Seattle na zachodzie. Można by to porównać do szukania dwóch igieł w milionie stogów siana.
Ponieważ kobiety mogły zostać zabite i pogrzebane gdzieś na rozległych polach okalających park, samoloty fotografowały teren, używając filmu czułego na podczerwień. Sposób ten zadziałał w Houston w 1973 roku, kiedy śledczy z Teksasu szukali ciał nastoletnich chłopców zabitych przez seryjnego mordercę Deana Corila.
Jeśli ziemia lub listowie byłyby świeżo wywrócone, to gnijąca roślinność na wywołanych zdjęciach wyszłaby na czerwono, podczas gdy ludzkie oko nie zauważyłoby takiej zmiany pośród drzew czy krzaków. Na fotografiach zobaczono kilka podejrzanych miejsc i zastępy szeryfa przekopali je starannie, lecz znaleźli tylko padnięte drzewa, a pod pniakami absolutnie nic.
Zwrócono się do firm organizujących 14 lipca pikniki nad jeziorem Sammamish, które rejestrowały wydarzenie na filmie. Detektywi przyjrzeli się pierwszemu planowi, ale skupili się przede wszystkim na tle, mając nadzieję, że zauważą mężczyznę z temblakiem. Nie uśmiechali się ani nie wybuchali śmiechem, oglądając wygłupy na ekranie. Wypatrywali człowieka, który mógł być jedynie nieostrą plamą. Nie było go tam.
Dziennikarze pojechali do parku stanowego jeziora Sammamish równy tydzień po porwaniach i przekonali się, że na miejscu – choć panował piękny, słoneczny dzień, podobny do poprzedniej niedzieli – było zaledwie kilkoro piknikujących i pływaków.
Niektóre kobiety, z którymi tam rozmawiali, pokazały im ukrytą pod plażowymi ręcznikami broń, inne miały gwizdki i noże sprężynowe. Do toalety chodziły minimum we dwie. Strażnik Donald Simmons powiedział, że spodziewał się przynajmniej 20 razy większego tłumu.
Ale mijały tygodnie i ludzie stopniowo wyrzucali z pamięci oba zniknięcia. Park znowu się zapełnił, a duchy Denise Naslund i Janice Ott przestały nawiedzać obecnych.
[…]
Doktor Richard B. Jarvis, psychiatra z Seattle specjalizujący się w wypaczonych zbrodniczych umysłach, odmalował werbalny portret człowieka zwanego jako "Ted", profil bazujący na latach doświadczenia.
Sądził, że jeśli sprawy były ze sobą powiązane, a dziewczyny skrzywdzone, napastnik miał prawdopodobnie 25–35 lat i był chory na umyśle, lecz nie wydawał mu się typem człowieka, który roztacza aurę potencjalnego kryminalisty.
Jarvis uważał, że "Ted" obawia się kobiet i władzy, jaką nad nim sprawują, i czasem przejawia zachowania "społecznie izolujące". Ponadto zauważył mnóstwo stycznych między człowiekiem z parku a 24-letnim mężczyzną z Seattle, którego w latach 70. skazano za zabójstwo dwóch młodych kobiet oraz za zgwałcenie i usiłowanie gwałtu. Osobnik ten, ewidentnie seksualny psychopata, obecnie odsiadywał dożywotni wyrok za kratami.
Człowiek, o którym mówił Jarvis, był gwiazdą szkolnej atletyki – popularny, uprzejmy i pełen szacunku do kobiet, co podobno zmieniło się gwałtownie, kiedy po dłuższym związku odrzuciła go jego licealna miłość. Ożenił się, ale kiedy żona wystąpiła o rozwód, wyszedł na łowy.
Seksualny psychopata, jak mówił doktor Jarvis, nie jest niepoczytalny per se i rozumie różnicę między dobrem a złem, ale coś popycha go do napaści na kobiety. Nie cierpi na deficyt intelektu, nie ma żadnego uszkodzenia mózgu i nie choruje na psychozę. Twierdzenia Jarvisa stanowiły podstawę interesującego krótkiego artykułu opublikowanego przez jedną z gazet z Seattle. Później, ale to znacznie później, przeczytałam ten tekst ponownie i zrozumiałam, jak blisko był opisania prawdziwego mordercy.
W tych rzadkich chwilach, kiedy detektywi pracujący przy tej sprawie mieli czas ze mną o niej porozmawiać, przerzucaliśmy się domysłami, kim może być "Ted". Z pewnością musiał być dość inteligentny, atrakcyjny i czarujący.
Żadna z ośmiu dziewczyn nie poszłaby nigdzie z mężczyzną, który nie wydawałby się godny zaufania i którego zachowanie nie byłoby dość uprzejme i przyjazne, aby przekonać je do zignorowania wszystkich środków ostrożności, jakich uczyły się od dzieciństwa. Bo choć potem używał siły i dopuszczał się przemocy, na początku zazwyczaj zdobywał ich zaufanie. Wydawało się prawdopodobne, że przynajmniej do niedawna był studentem college’u.
Musiał być zaznajomiony z kampusami i tamtejszym życiem. Zaufanie kobiet zaskarbiał sobie tym, że nie licząc swojego wyglądu oraz osobowości, roztaczał aurę względnej bezsilności. Mężczyzna z ręką na temblaku albo zagipsowaną nogą nie wydawał się dla nikogo zagrożeniem.
A kto miał dostęp do gipsu, temblaków i kul? Zapewne każdy, jeśli się zakręcił, ale student medycyny, salowy lub ratownik medyczny, a także pracownik sklepu medycznego wydawali się najpewniejsi.
Musi to być ktoś, kto znajduje się poza podejrzeniem, dumałam. Ktoś, kogo nawet bliscy mu ludzie nie zdołaliby powiązać z "Tedem".
Była to świetna teoria, ale czyniła ona znalezienie tego człowieka jeszcze bardziej nierealnym.
[…]
10 sierpnia śledczy otrzymali pewne zgłoszenie, tyleż znajome, ile złowrogie. Młoda kobieta zdała policjantom relację ze spotkania, które miało miejsce w dzielnicy uniwersyteckiej, niedaleko miejsca, gdzie zniknęła Georgeann Hawkins.
"Dwudziestego szóstego lipca o jedenastej trzydzieści szłam przy Północno-Wschodniej Szesnastej i Pięćdziesiątej Ulicy. Natknęłam się tam na mężczyznę, miał metr siedemdziesiąt pięć, może nieco więcej, był dobrze zbudowany, brązowe włosy do ramion. Nosił niebieskie dżinsy, ale jedną nogawkę miał uciętą aż do uda z powodu gipsu. Chodził o kulach i miał przy sobie staromodną teczkę, czarną, zaokrągloną u góry, z rączką. Ciągle ją upuszczał, podnosił i znowu upuszczał".
Dziewczyna zeznała, że minęła go, ale się obejrzała, kiedy usłyszała, jak teczka z łupnięciem spada na chodnik.
"Uśmiechnął się do mnie. Wyglądał, jakby chciał poprosić mnie o pomoc, i sama już zamierzałam się zaoferować, ale wtedy zobaczyłam jego oczy… Miał dziwne spojrzenie, przeszły mnie dreszcze i przyśpieszyłam kroku, aż dotarłam do Alei [główna arteria komunikacyjna dzielnicy uniwersyteckiej, University Way]. Był schludny, a gips miał świeży i biały. Wyglądał, jakby dopiero co go założono".
Nie widziała go nigdy wcześniej ani później.
Patrole policyjne z posterunku w Wallingford w North End nieustannie wypatrywały mężczyzn z połamanymi rękoma albo zagipsowanymi nogami, lecz spotkali niewielu, a wszyscy przepytani przez nich potencjalni podejrzani odnieśli prawdziwe urazy.
Coś gryzło mnie przez ostatnie dwa tygodnie sierpnia. Ciągle spoglądałam na rysopis "Teda" z parku stanowego jeziora Sammamish, czytałam jego profil psychologiczny i uwagę o "lekkim angielskim akcencie". Kogoś mi przypominał. Wyparłam jednak tę myśl i powiedziałam samej sobie, że za bardzo udzieliła mi się histeria tego długiego okropnego lat.
Znalazłam niejednego Teda, w tym dwóch śledczych z Wydziału Zabójstw, ale jedynym, który pasował do opisu, był Ted Bundy.
Nie widziałam go ani nie rozmawiałam z nim od ośmiu miesięcy i na ile było mi wiadomo, wyjechał z Seattle. Ale kiedy jeszcze miałam z nim kontakt, wiedziałam, że mieszka pod numerem 4123 przy Północno-Wschodniej Dwunastej Alei, niedaleko miejsc, gdzie zaginęło mnóstwo dziewczyn.
Poczułam ukłucie winy, że ktoś, kogo znałam od trzech lat, w ogóle przyszedł mi do głowy. Nie biegnie się na policję z nazwiskiem przyjaciela na ustach, tym bardziej gdy wydaje się całkowitym przeciwieństwem poszukiwanego przez policję człowieka. Nie, to nie mógł być on. Śmieszne.
Ted Bundy nigdy nie skrzywdziłby kobiety. Nigdy nie słyszałam od niego żadnej nieprzyzwoitej uwagi.
Człowiek ten poświęcił swoją pracę pomaganiu innym i zapobieganiu przemocy seksualnej, która była swoistym wyróżnikiem tych zbrodni. Nie mógł być zamieszany, obojętnie, jak bardzo pasował do rysopisu.