Zanim zacznę analizować plusy i minusy omawianej tu pozycji, godzi się uprzedzić, że adresowana jest ona do pewnej szczególnej podgrupy czytelników – takich mianowicie, którzy przynajmniej od czasu do czasu sięgają po literaturę fantasy, i którzy, jeśli nie gustują w cokolwiek czarnym humorze, to przynajmniej go tolerują. Osobiście spełniam ten warunek tylko w połowie (pierwszej), sięgając po książkę Bochińskiego ryzykowałam więc, że przyjdzie mi ją odłożyć z abominacją, nim dobrnę do końca. Jednak mimo cmentarno-pozagrobowej tematyki dominującej w zbiorku, humor okazał się nie aż tak strasznie czarny, bym nie mogła go strawić, a perypetie wyjątkowego grabarza Elizabediatha Moncka, narwanej Francine i jej pożałowania godnego ojczulka całkiem zajmujące. Przy kreowaniu świata swoich bohaterów autor wykazał się sporą inwencją i wyobraźnią, co wobec mnogości motywów i wątków już przez kogoś wykorzystanych jest wcale niełatwe i zasługuje na docenienie; osobiście największe wrażenie zrobił na mnie osobnik o
bajecznie aluzyjnym nazwisku Vito Finito, kot grakh, „legendarny stwór łączący cechy niedźwiedzia i tygrysa, obdarzony niemal ludzkim umysłem”, i topory gadrińskich wojowników, które, umiejętnie ciskane w powietrze, wygrywały przerażającą melodię hymnu bojowego. Te ostatnie, nawiasem mówiąc, wystąpiły jako rekwizyt w jednym z dwóch opowiadań utrzymanych w zupełnie innej konwencji, niż przygody Moncka, choć rozgrywających się w tym samym świecie. „Czapka dla miasta” i „Trzy razy szczęście”, mimo braku cmentarnych konotacji, mają klimat znacznie mroczniejszy i bardziej tajemniczy, humoru w nich (choćby i czarnego) jak na lekarstwo, ale też trochę mało tego specyficznego baśniowego romantyzmu, który dla wielu czytelników – w tym i dla mnie – stanowi magnes przyciągający ich do fantastycznych historii. Tak więc ostatecznie podobały mi się mniej niż cztery poprzednie.
Pod względem formalnym niewiele można autorowi zarzucić. Tu niepotrzebnie wcisnął słówko zbyt grube nawet jak na gminny żargon, ówdzie niezupełnie trafnie posłużył się obcojęzycznym terminem militarnym (o ile np. morgenstern, jeśli się nie mylę, nie posiada polskiego odpowiednika, o tyle archers to przecież najzwyklejsi łucznicy i skoro akcja nie toczy się na Wyspach Brytyjskich, nie ma uzasadnienia dla użycia tej nazwy w wersji angielskiej) – i to wszystko. Zagadką pozostaje, czy włożony w usta Francine zwrot „(...) dostaję srebro za to, co i tak wszak lubię”, miał być świadomą parafrazą wersu ze znanej ballady Kaczmarskiego, czy znalazł się tam czystym przypadkiem; gdyby autor chciał pójść w ślady Pratchetta, u którego można znaleźć dziesiątki mniej lub więcej żartobliwych odwołań do historii i współczesnej kultury, byłoby to zupełnie zrozumiałe – ale w takim razie chciałoby się znaleźć więcej podobnych aluzji (może jestem zbyt mało spostrzegawcza? jeśli tak, proszę czytelników o sprostowanie).
Całość można określić jako dosyć udaną i całkiem przyswajalną (aczkolwiek nie doradzałabym nikomu rozpoczynania przygody z fantasy od Wyjątkowo wrednej ceremonii; w tej roli lepiej sprawdzi się coś z klasyki gatunku, powiedzmy, Sapkowski, czy wspomniany już Pratchett).