Miłość zamienia ochłapy w ucztę. Świat z perspektywy emigranta
Stary rozlatujący się Alcatel gubił zasięg, nie odbierała wiadomości. O mały włos nie odebrałaby i tego połączenia: ”Wygrałaś konkurs”, krzyczała w słuchawkę matka. Dziewiętnastolatka z Puebli zmiotła całą konkurencję. Liborio z ”Jankeskiego fajtera”, nielegalny meksykański emigrant w Ameryce, zadaje piekielnie mocne ciosy. I taka jest cała książka Aury Xilonen. Mocna. Piekielnie wciągająca. O nas.
Rachela Berkowska: Dziewczyno, ależ ty przeklinasz.
Aura Xilonen: W Meksyku jesteśmy przyzwyczajeni do wulgarnych słów. Powiem tak, wyzwiska między przyjaciółmi nie są uważane za coś bardzo obraźliwego. Ale już w Holandii, w wydawnictwie słyszałam: ”Za dużo tego, za dużo”. A potem tłumaczka łagodziła mój język. Zgodziłam się. Pomyślałam, że jeśli wulgaryzmy mają Holendrów odstręczyć od książki, lepiej je ograniczyć. I wiesz co, po publikacji wciąż słyszałam: ”To za dużo” (śmiech).
Polakom zdaje się bliżej do Holendrów. ”Jankeskiego fajtera” czytają teraz w odcinkach w jednej z rozgłośni. W wersji ocenzurowanej. Szkoda. Mnie twój pikantny, soczysty język bawi.
Używam słów, które dla kogoś, kto uczył się akademickiego hiszpańskiego, będą kompletnie nieznane. To mieszanka złożona ze znalezionych w internecie, zasłyszanych podczas podróży na północ Meksyku, używanych przez moją babcię. Zdarzało się, że wyłowiłam uchem słówko, które ktoś zabawnie przekręcił w rozmowie i wkładałam je do książki. Sama tworzyłam neologizmy.
Wybuchowy koktajl lingwistyczny - tak twoje pisanie określił tłumacz Tomasz Pindel. Stworzyłaś dla Liboria osobny język.
W pewnym sensie dziecięcy. Liborio pracując w księgarni sporo czytał. Używa słów, których znaczenia nie zawsze rozumie. A przy tym porusza się w dwujęzycznej rzeczywistości Stanów. Co chwilę wrzuca w swoją narrację angielskie słówka. Z tłumaczami ”Jankeskiego fajtera” prowadziłam intensywną korespondencję. Założyliśmy grupę. Ktoś poradził sobie z jakimś fragmentem, radził drugiemu, jak go ugryźć.
Napisałaś książkę o nielegalnym meksykańskim emigrancie w Stanach. Wyszła tam dokładnie na trzy dni przed objęciem władzy przez Donalda Trumpa.
Pisałam ją zanim Trump został prezydentem. Dwa lata wcześniej. Ale rzeczywiście wpasowała się idealnie w czasy.
Wysyłasz Liboria do Ameryki. To dla ciebie ten lepszy świat?
Wcale nie uważam, że lepszy. Ale to rzeczywistość, w której żyje wielu imigrantów. W mojej powieści Liborio ucieka do Stanów, bo to jest wiarygodne. Smutne, że na świecie są granice, nie uważasz? Powinniśmy mieć pełną swobodę przemieszczania się. Pojechania tam, gdzie mamy na to ochotę. Czerpania z miejsc, w których możemy się czegoś nauczyć, żeby potem wrócić do kraju i móc się tym podzielić. Czy to nie śmieszne, że jedzenie, czy towary mogą swobodnie przejeżdżać przez granice. Mogą je przekraczać nawet niszczące technologie. Tylko my, ludzie, jesteśmy traktowani gorzej.
Ciągnie cię w świat?
Żyję w Puebli, dwie godziny drogi od stolicy, studiuję w tutejszej szkole filmowej. Chciałabym studiować za granicą, pomieszkać gdzieś, być może robić za granicą kino. Ale niełatwe jest to moje podróżowanie. Ze względów finansowych nie miałam do tego wielu okazji. Siła nabywcza peso w stosunku do dolara nie jest duża. Jesteśmy krajem źle zarządzanym. Całe społeczeństwo ma tego świadomość. Podskórnie pulsuje w nas bunt przeciwko rządowi. Wśród młodych ludzi nie ma tego, normalnego w innych krajach, podziału na partie. U nas podział przebiega linearnie. Mamy górną warstwę rządzącą. Jest bogata i kompletnie nie zwraca uwagi na to co dzieje się w naszej, niższej warstwie. Czujemy, że mamy niewielki wpływ na rzeczywistość, to z kolei rodzi bunt. W Meksyku wydarzają się rzeczy straszne.
O czym mówisz?
Choćby o zaginionym autobusie z 43 studentami. Trzy lata temu mówił o tym cały świat. Do dziś nic się w tej sprawie oficjalnie nie wyjaśniło. Odnaleziono jedno ciało, jakiś fragment spalonego pojazdu. W moim kraju autobus studentów, który jedzie na protest, znika bez śladu na pustyni. Przypuszczenia są takie, że stoi za tym policja. Ale to tylko przypuszczenia. Moi znajomi, studenci mają świadomość w jakim państwie żyją. Jest w nim wiele dobrych rzeczy, ale nie sposób nie dostrzegać złych.
Sama się czegoś obawiasz?
Mam świadomość, jak każdy meksykański student, że armia może z nim zrobić cokolwiek jej przyjdzie do głowy. Jesteśmy krajem trzeciego świata. Ludzi, którzy giną w Meksyku, w generalnym przekazie się nie zauważa. Nie mówię, żeby nie opłakiwać dwudziestu, który stracili życie w Europie. Ale czy ktoś ma świadomość, że podczas sześcioletniej prezydentury Felipe Calderona w kraju (2006-2012) zginęło sto tysięcy ludzi? O tym się nie mówi. Informacje podawane są, jak trefna teczka pod stołem. To rzeczywistość, w której żyjemy. Są dwa Meksyki. Po wierzchu toczy się jeden, który z pozoru wydaje się być gładko funkcjonujący. Ale jest też ten drugi, podziemny, w którym trwa wojna. Meksyk to kraj wojny.
Masz dopiero 21 lat, skąd w tobie taka świadomość społeczna?
Zaszczepiła mi ją mama. Od dziecka zabierała mnie i mojego o rok starszego brata, do Sierra Negra w stanie Chiapas. Najbiedniejszej prowincji Meksyku. Mama zawsze była związana z Zapatystami, lewicą meksykańską. Nie występują przeciwko rządom, ale ponadnarodowym korporacjom, dla których własny zysk jest stokroć ważniejszy, niż środowisko, czy ludzie. Mama pokazywała, że ludzie się dla niej ważni. Jeździliśmy do wioseczek indiańskich, w których kobiety zajmowały się rękodziełem - tkactwem, haftem. Efekt miesięcznej pracy mogły sprzedać za 30, czasem 50 peso meksykańskich. Mama zabierała te ich towary do Puebli i tam je sprzedawała. Dostawała zwykle o jedno zero więcej, 300, 500 peso. Nie zawsze to było łatwe zadanie. Mówimy o kobietach, które nie odebrały żadnego wykształcenia. Nie chodziły na kursy. Ich hafty nie zawsze były symetryczne. Zdarzało się, że jeden rękaw z uszytej bluzki był trochę szerszy od drugiego. Kiedy wracaliśmy, do Chiapas, zawsze byliśmy tam ciepło przyjmowani. Byliśmy dla nich tymi ”z zagranicy”, choć przyjeżdżaliśmy zaledwie z innego stanu. Pamiętam, że dostawaliśmy w poczęstunku pół filiżanki kawy, kupeczkę ryżu i obok drugą - czarnej fasoli. To był ich posiłek na cały dzień, dzielili się nim z nami. Byli ogromnie serdeczni. Mama zawsze angażowała się politycznie. Braliśmy udział w protestach ulicznych, marszach organizowanych u nas w Puebli i w stolicy. To były pacyfistyczne, pokojowe protesty. Pamiętam, że kiedy pewnego roku podczas wyborów prezydenckich doszło do oszustwa wyborczego, obozowaliśmy w stolicy przez dwa tygodnie. Na El Zócalo, głównym miejskim placu, rozbiliśmy namioty. Powtórzę to, Meksyk jest źle zarządzanym państwem. Mam tego świadomość od zawsze. To właśnie przekazała mi mama.
A tata? O nim milczysz.
Tata zmarł, kiedy miałam dwanaście lat, ale już wcześniej nie mieszkaliśmy razem. Nie mam właściwie żadnych wspomnień związanych z ojcem. Jestem związana z rodziną mamy, z tą ze strony taty widujemy się raz na trzy, cztery lata.
Książkę stworzyłaś na podstawie rodzinnych opowieści. Przede wszystkim tych usłyszanych od dziadka, który sam był imigrantem. A przy tym dziennikarzem, fotografem, bokserem i dramaturgiem.
Wszystko cokolwiek opisuję, przytrafiło mi się osobiście, albo spotkało kogoś z bliskich. Oczywiście musiałam dodać sporo fikcji, żeby te historie połączyć. Ale na przykład scena pożegnania z dziadkiem, miała miejsce w moim rodzinnym domu. Zmarł, trumna stała w pokoju, a my czekaliśmy z pogrzebem, aż z Niemiec przyjedzie moja ciotka. Dziadek był jej ojcem. Zatrzymano ją na trzy dni na granicy ze Stanami Zjednoczonymi. I ta trumna tak stała.
Notujesz te sceny z życia, żeby potem z nich czerpać?
Impuls, żeby pisać czuję codziennie od momentu, kiedy skończyłam osiem lat i wróciliśmy do Meksyku z Niemiec. Mieszkałam tam dwa lata, między szóstym, a ósmym rokiem życia. I to wtedy ciotka zmuszała mnie do pisania, to był mój obowiązek. Kazała mi pisać tysiąc słów dziennie. Nie zadawała żadnego tematu. Prowadziłam coś w rodzaju pamiętnika. Zazwyczaj wysyłałam to później w formie listów do rodziny.
Nie buntowałaś się?
Trochę, ale w końcu pisanie weszło mi w krew. Przyzwyczaiłam się, stało się rzeczą naturalną. Stąd wzięła się moja dyscyplina codziennego pisania. Wcześniej w Meksyku nie mieliśmy z bratem żadnych obowiązków, do późna oglądaliśmy telewizję. A tu pojawił się przymus, który zrobił ze mnie pisarkę. W Niemczech buntowałam się raczej przeciwko jedzeniu. Nie pasowało mi bardziej niż pisanie.
Poszłaś tam do szkoły?
Tak i to była szkoła dla migrantów. Uczyły się w niej dzieciaki z całego świata, z różnych kultur. Moją najlepszą przyjaciółką była Nadia, z jakiegoś arabskiego kraju.
W książce Liborio jest wyzywany od smoluchów, czarnuchów. Czułaś się kiedyś wykluczona z powodu swojej ciemniejszej karnacji?
W Niemczech nigdy się z tym nie zetknęłam. Kiedy szłam z bratem ulicą, słyszałam raczej okrzyki: ”Ojej, jakie śliczne dzieci”. Nauczycielki bardzo nas lubiły, mnie szczególnie angażowały. Jednego z pierwszych dni w szkole dostałam plik kartek z zadaniem domowym. Zabrałam je przejęta, a potem do czwartej nad ranem odrabiałam ćwiczenia. Następnego dnia nauczycielka o mało się nie popłakała, kiedy wręczyłam jej swoją pracę. Okazało się, że zrobiłam zadania zaplanowane na cały rok szkolny. Otworzyłam jej serce. Świetnie się czułam w tej szkole, nie odczułam rasizmu. Teraz stykam się z nim na co dzień. W Meksyku panuje rasizm wobec Gwatemalczyków, ludzi z Hondurasu. Wszystkich, którzy próbują przedostać się z biednego południa na bogatą północ. Tych z dołu (mapy), jak o nich mówimy. W Stanach z kolei jest rasizm wobec nas Meksykanów. To taka gra, kto ciemniejszy, ten jest smoluchem. Wystarczy poświęcić dziesięć minut na przejrzenie internetu i można zebrać całą kolekcję filmów, w których jeden obraża drugiego ze względu na kolor skóry. Mnie osobiście nikt jeszcze nie obrażał.
Jak byś się wtedy zachowała?
Odpowiedziałabym: ”Czy ty w ogóle jesteś człowiekiem, co z tobą?”.
Aura Xilonen mieszka w dwu i pół milionowej Puebli niedaleko stolicy Meksyku.
A zaraz potem spod ziemi wyrósłby Liborio i stanął w twojej obronie.
Dokładnie.
Książkowy Liborio jest niepokonanym wojownikiem. Jest agresorem.
To był świadomy zabieg, chciałam pokazać, że Liborio jest niczym zastraszone zwierzę. Przekonany, że cały świat chce go zaatakować. Pokonując wroga nie cieszy się, nie ma w nim emocji zwycięzcy. Kopnąć, uderzyć i uciec - to jego schemat. Bo przemoc fizyczna, to jedyne, co zna. On dopiero uczy się bronić w inny sposób - słowem.
I książką. Dosłownie.
Chciałam z humorem pokazać, że książka może mieć wiele zastosowań. Gazetą można się okryć od deszczu. A kilkusetstronicową cegłą w twardej okładce rozwalić zamek w drzwiach, jak to robi Liborio.
Liborio jest też wykluczony cyfrowo. Nie ma pojęcia nawet jak włączyć iPada. Przepraszam za europocentryzm, ale szukałam w pamięci młodych ludzi, którzy nie używają Facebooka, nie znam już takich, ty znasz?
Tysiące takich dzieci żyje na ulicach Meksyku, w kloace Meksyku. Żyją na ulicy. Nie chciałyby wcale dostać telefonu komórkowego. Chciałyby taco, dostać coś dobrego do jedzenia. To dla niech ważniejsza potrzeba. Są wsie, gdzie nie tylko nie tylko nie ma internetu, ale nawet prądu, jest za to brudna woda. I to jest prawdziwy problem. Żyjemy w czasach dehumanizacji, zmieniamy się w roboty, powinniśmy wrócić do swoich korzeni. Życzyłabym sobie, żebyśmy poczuli się bardziej wartościowi i dumni z tego, że jesteśmy Meksykanami. Każdy powinien czuć ten rodzaj dumy - i Francuzi, i Polacy. Dumy, bez poczucia wyższości kulturowej.
Jakie miałaś emocje, kiedy Donald Trump ogłosił, że stanie wielki mur na granicy z Meksykiem?
Mur na granicy stoi od dawna. Trump chce go poszerzyć, podwyższyć, rozbudować, wzmocnić. Kiedy usłyszałam tę jego zapowiedź, napisałam natychmiast na Twitterze, że powinniśmy po naszej stronie muru zawiesić lustra, żeby Meksykanie w końcu zaczęli sami patrzeć na siebie i śnić o sobie, nie o Ameryce.
O autorce: Aura Xilonen (ur. 1995) – zadebiutowała w wieku 19 lat powieścią ”Jankeski fajter”, która została wyróżniona nagrodą Premio Mauricio Achar 2015 wydawnictwa Literatura Random House, pokonując 391 konkurentek. W skład jury weszli wybitni meksykańscy twórcy: Julián Herbert, Emiliano Monge, Cristina Rivera Garza i Jorge Lebedev. Powieść nagrodzono za: eksperymentowanie z różnymi poziomami języka, zarówno kolokwialnym, jak i literackim, i odniesienie go do zjawiska imigracji. Powieść ma znakomicie wykreowanego bohatera. To śmiała propozycja, która okazuje się prawdziwą współczesną pikareską. Do tej pory prawa do książki sprzedano w: USA, Holandii, we Włoszech, Francji, w Niemczech.
”Moje nazwisko - Arroyo - należny do bardzo powszechnych. Dlatego wysyłając pracę na konkurs napisałam na kopercie: Aura Xilonen. Użyłam imienia i pseudonimu. Moja mama jest zafascynowana kulturami rdzennymi Meksyku, Xilonen to jedno z kobiecych imion, których używają plemiona kolumbijskie. Tak nazywała się bogini miękkiej kukurydzy. Taka meksykańska Demeter. Bo kukurydza znaczyła tam życie. Tak wołają na mnie w domu. Jestem ”Szilo”. Myślę, że to przy okazji całkiem niezły zabieg marketingowy, autorów, których nazwisk szuka się pod ”X” jest niewielu”.
”Jankeski fajter”, Laura Xilonen, tłumaczenie Tomasz Pindel, wydawnictow Znak
Obejrzyj też: #dziejesiewkulturze