Początkująca studentka malarstwa z tradycyjnej brytyjskiej rodziny i skandalizujący artysta-kosmopolita, niechciany w rodzinnych Niemczech, a w innych krajach witany z co najmniej mieszanymi uczuciami, prowadzący nader swobodne życie i unieszczęśliwiający po kolei kobiety, które zdecydowały się związać z nim nieco bliżej... Czy istnieje prawdopodobieństwo, że tych dwoje ludzi połączy coś prócz sztuki? A jeżeli tak, czy taki związek ma szanse na przetrwanie?
Jeśli znamy z grubsza życiorysy osób, które posłużyły autorowi za wzór do stworzenia powieściowych kochanków, Laury Paddington i Harry'ego Wintera – tzn. Leonory Carrington i Maxa Ernsta – odpowiedź jest w zasadzie jednoznaczna. No, ale zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że skoro nie jest to rzeczywista biografia, tylko historia fikcyjna napisana „w oparciu o...”, to może autor nie powtórzy dosłownie losów pierwowzorów, lecz – na przykład – poprowadzi bohaterów zgodnie z marzeniami czytelnika do pięknego happy endu. Osobiście za taką konstrukcją fabuły nie przepadam; albo zbeletryzowana biografia, w której mamy do czynienia z prawdziwymi postaciami i prawdziwymi faktami z ich życia (jak np. we wszystkich powieściach biograficznych Stone'a czy w * Claude i Camille* Cowell ), albo pełna
fikcja – pełna, czyli bez ukrywania realnych osobistości pod fałszywymi nazwiskami i bez stwarzania iluzji, że wymyśleni bohaterowie zajmowali ważne miejsca na rzeczywistej scenie wydarzeń. Skusiła mnie jednak nie tyle chęć poznania dziejów „niezwykłego uczucia na tle wojennej zawieruchy”, co obietnica odtworzenia klimatu „francuskiej bohemy lat trzydziestych” i oczywiście niezwykle malownicza okładka, jak ulał pasująca do tegoż klimatu.
A dalej… No, cóż… niby wszystko jest w porządku. Zwłaszcza elementy fabuły. Miłość tak nieszablonowa, jak tylko można sobie wyobrazić, biorąc pod uwagę dotychczasową naszą wiedzę o międzynarodowym środowisku artystycznym, brylującym w paryskich lokalach (nie będzie chyba wielką niedyskrecją, jeśli zdradzę, że do pierwszego spotkanie Laury z Harry’m dochodzi na wernisażu jego prac, podczas którego ma miejsce również element happeningu: półpornograficzna scenka, za pośrednictwem której artysta – dotąd znany z bogatego życia erotycznego - deklaruje rozpoczęcie wstrzemięźliwości seksualnej. I dotrzymuje słowa zadziwiająco długo…). Skandal towarzyszący połączeniu się tych dwojga. Atmosfera narastającego zagrożenia, z chwilą wybuchu wojny przeistaczająca się w realne niebezpieczeństwo. Dramat osamotnionej kobiety, pozostawionej na obczyźnie w dość dwuznacznej sytuacji, a przy tym niezrównoważonej psychicznie. Fatalna sytuacja bezpaństwowca, wyklętego w rodzinnym kraju za sztukę niezgodną z jedyną słuszną
estetyką, a w ojczyźnie z wyboru niepożądanego z racji obywatelstwa wrogiego mocarstwa. Trudna sztuka wyboru pomiędzy tym, czego by się chciało, a co może przynieść korzyść. Materiał na pasjonującą opowieść, prawda?
Tylko że pasjonująca nie jest. Jest rozwleczona i przegadana, a w dodatku wątpliwie urozmaicona wplataniem w fabułę schizofrenicznych majaków Laury, relacjonowanych przez narratora w identyczny sposób, jak realne wydarzenia. Ani Harry’ego, ani Laury, ani nikogo z bohaterów drugoplanowych nie umiałam polubić lub chociaż zaangażować w ich perypetie; pod tym względem Złodzieje nieba przegrywają nawet ze sławnym Jeźdźcem miedzianym Paulliny Simons , którego czyta się, zgrzytając zębami przy każdym naiwnym opisie i każdym potknięciu stylistycznym, lecz trudno go odłożyć, nie doczekawszy się informacji o losie rozłączonych kochanków. Zdecydowanie nie jest to lektura w moim guście i jeżeli pozostałe bestsellerowe dzieła autora są do niej podobne, chyba nie będę wyczekiwać ich polskiego przekładu…