„Przeszłość nie jest zamknięta, jeśli wciąż powraca. W jaki sposób ją zachować w niezmienionej postaci? Jeżeli nie została pogrzebana, żyje – jak zazwyczaj mówimy – w naszych wspomnieniach, jest więc podatna na zniekształcenie.” Plastyczna przeszłość to jedna z głównych, powtarzających się twarzy serii „Jej portret”. Ta sama przejmująca przeszłość, związana z bólem wciąż powracających wspomnień o ukochanym człowieku, który odszedł na zawsze, widoczna już w Asystentce magika czy Kiedy odszedłeś odzywa się i tutaj.
Bohaterka jako dziecko porzucona przez matkę, szybko znalazła sobie... inną kobietę. I po prostu zakochała się w niej. Przerzuciła na nią swoje zbędne uczucia, które zarezerwowała dla tej, którą ją urodziła. Dopiero po roku pokochała też jej adoptowanego syna – Abla. W końcu byli tacy sami. Podobne zainteresowania i brak przyjaciół nie były wyłącznymi elementami, które ich cechowały. Obydwoje byli sami, jedynacy. Tak łatwo było ofiarować sobie wzajemne uczucie i zainteresowanie. Zbyt łatwo... bo zbyt ulotna była jego dusza, by przy niej na zawsze pozostać. Ale ona, ona pokochała go na zawsze. Romantycznie i z pełnią poświęcenia. To oni byli jej rodziną. A jednak... nie wyszło.
Powieść jest makatką składającą się z kobiecych rozmyślań i retrospekcji, z teraźniejszości i wierszy, które nadają powieści dziwnej ulotności. Niestety, to również książka, która nie porywa. Tytułowa „romantyczność” jest zwyczajnie zbyt słaba. Raczej mowa tu o jakimś zakochaniu, splocie wydarzeń, braku innego wyjścia i przede wszystkim wyobrażenia. Iluzja, ale nic poza tym. To miłość do matki Abla, w której nie ma nic z romantycznego uczucia, to tęsknota za matką, flirt ojca... Właściwie sama bohaterka, pomimo iż snuje nić słów, jest dziwnie nieistotna. Tak, to opowieść kobiety, ale też kawałek zwyczajnego życia, które nagle mija nam za oknem, które można przegapić. Louise jest gotowa na miłość. Czeka na romantyczność, ale ona nie nadchodzi... tak naprawdę, żadna. Pomimo jej narzucania się, desperacji, do ostatniego dnia zostaje z niczym. Do ostatniego JEGO dnia.
Niektórych może zaintrygować pewna ewolucja miłości, która zachodzi w bohaterce. Od dziewczęcej, zbytnio naiwnej i radosnej, dzielonej, obdarowującej, poprzez chwile szalonej z kimś, kto odpowiada na jej zew, aż w końcu tej miłości nieodwzajemnionej, platonicznej, która nigdy nie umiera. Nigdy nie odchodzi. Wczepia się jak rak i atakuje wszystkie komórki. Ale jak ją kochać? Jak pokochać Louise? Może to wszystko tylko wina matki, jej piętno, jedyna rzecz, którą po sobie pozostawiła? Uwarunkowanie genetyczne... a może tylko zły los. Złe miejsce i zły czas. Dla niej wiecznie trwający. Zawsze brutalny, pozbawiony delikatności, z którą kojarzy się romantyczność. Może ktoś odnajdzie w tej powieści coś dla siebie?