Mikołejko: rozliczajmy przeszłość
O polskiej żałobie po Smoleńsku, teoriach spiskowych i o rozliczaniu narodowych traum mówił w wywiadzie dla PAP prof. Zbigniew Mikołejko. "Jeśli sprawy nie wyjaśnimy, to będzie cały czas pracowało (...) jak rzeź galicyjska i Jedwabne" - mówił filozof.
PAP: Czy potrafiłby Pan porównać traumę po 10 kwietnia do traumy po innych katastrofach, które miały miejsce w Polsce w przeszłości?
ZM: Pamiętam zgrozę po wypadku samolotu, który rozbił się w Lesie Kabackim w 1987 r. Doszły do tego jeszcze informacje, o których napisałem wtedy zresztą, o hienach, które grzebały w tym lesie, przeszukując szczątki w nadziei zdobycia czegoś wartościowego. Te sceny obnażyły coś bardzo niedobrego w naszym społeczeństwie, coś ohydnego. Rożne rzeczy tam się zresztą mieszały. Ale jeśli była jakaś katastrofa porównywalna w moich oczach z katastrofą smoleńską, to był to wybuch gazu w warszawskiej Rotundzie.To było coś, co w mieście wywołało atmosferę podobną do tej po upadku samolotu pod Smoleńskiem. Z tym, że tamto miało w sobie jeszcze coś przerażająco pozytywnego. Wiedzieliśmy, rozmawialiśmy o tym, że takie katastrofy zapowiadają koniec reżimu - i tak się właśnie stało. Takie więc katastrofy, jak ta w Rotundzie i ta pod Smoleńskiem także, zwiastują pewien kres i początek czegoś nowego. Dlatego, mówiąc o katastrofie smoleńskiej, mówię o apokalipsie. Apokalipsa ma przecież znaczenie, o którym często
zapominamy - objawienia, ujawnienia czegoś, co dopiero nastąpi, obnażenia pewnej prawdy o nas samych i budowanym przez nas świecie.
PAP: Co objawiła katastrofa smoleńska?
ZM: Przede wszystkim ujawniła klęskę pewnego myślenia znacznej części elit - myślenia emocjonalnego o polityce, myślenia w kategoriach płytkiego, taniego romantyzmu, który z reguły prowadzi do mnożenia grobów. Taki poryw wbrew wszelkiej rozumności kończy się z reguły klęską i trumnami. Jednocześnie ujawniła się tu niedoskonałość administrowania, zarządzania różnymi sprawami, niesprawność struktur wojskowych, struktur państwowych. Jeśli zaś szukamy naprawdę winnych za to, co się stało, to przede wszystkim jest winna polityka IV Rzeczpospolitej, także jej emocjonalna polityka skierowana ku historii.
PAP: Czy Polacy zbiorowo cierpią na zespół stresu pourazowego? Objawia się to m.in. nawracającymi wspomnieniami o tych zdarzeniach, odrętwieniem lub pobudzeniem, gniewem, potrzebą odwetu i szukaniem winnych, roztrząsaniem wszystkiego kolejny raz. Wszyscy to robimy przez ostatni rok.
ZM: Musimy to robić, bo w końcu 30 bodaj instytucji, na czele z państwem, straciło w tej katastrofie swoje głowy. Trauma polega więc na tym, że państwo, czyli my wszyscy, straciło swoje wsporniki - symboliczne i rzeczywiste. Wojsko zostało absolutnie ogołocone z przywództwa, ogołocony został bank centralny, zginęli prezydent, ministrowie, przywódcy parlamentu. To nie może pozostać bez skazy. W warunkach pokoju i demokracji, w normalności, w codzienności, która nas otacza, problem winy staje się ważniejszy niż w czasie wojny. W warunkach wojny śmierć jest bowiem rozmnożona, powszechna i nie jest tak wymowna. A tu nagle, jak grom z jasnego nieba... To jest straszliwie irracjonalne zdarzenie. Dlatego szukanie winnych to nie tylko kwestia zemsty. Chcemy znaleźć w tym co bezrozumne, co nagłe, jakąś logikę. Chcemy pojąć rozumowo, jak to się stało i dlaczego. Chcemy z poziomu emocji przenieść się na stronę rozumu, szukając racjonalnych przyczyn tego, co nie ma racjonalnych przyczyn. Ja też temu ulegam, bo mam
żal. Niestety, żal do części tych, którzy zginęli, ale też do części tych, którzy zostali.
PAP: Szukamy przyczyny materialnej i technicznej, wiedząc jednocześnie, że tej przyczyny nie poznamy do końca. Katastrofy lotnicze są wynikiem tak wielu czynników, że zawsze pozostaną jakieś niewiadome. Zawsze więc będzie pole dla ludzi, którzy wiedzą wszystko lepiej.
ZM: Powiem ironicznie, że oni wiedzieli co jest przyczyną jeszcze zanim samolot spadł. Trzeba by było wprowadzić bowiem nową kategorię do rozmowy o polityce w Polsce - interes emocjonalny. Mówi się wiele o interesach materialnych, ideologicznych, religijnych, natomiast nie mówi się o interesie emocjonalnym. Są zatem wielkie grupy społeczne i jednostki, które mają pewien interes emocjonalny w absurdalnym, chorym myśleniu i mówieniu o katastrofie smoleńskiej.
PAP: Skrajne emocje i absurdalne niekiedy stanowiska wobec przyczyn katastrofy łatwo można zaobserwować w internecie. Czy skrajne opinie mogą zostać pogodzone za sprawą jakiegokolwiek śledztwa i raportu o przyczynach katastrofy?
ZM: Obóz sztucznej mgły i tajnej broni laserowej to nie tylko zwykli internauci. Widziałem profesorów z pewnego instytutu PAN, którzy debatowali w klubie nad supertajnymi broniami z taką powagą, że ci z internetu niech się schowają. Zawsze przecież jest zapotrzebowanie na teorie spiskowe. To w gruncie rzeczy stare teorie, które dostają nowe wyposażenie. Kiedyś przywoływały podstępne figury w postaci jezuitów, Żydów, masonów, cyklistów czy żółtego niebezpieczeństwa, teraz mają do dyspozycji inne wymysły, z pozoru bardziej nowoczesne i "naukowe". Tak się objawia teoria wroga, który zawsze działa skrycie i zawsze jest niewidzialny, chociaż wszyscy o nim mówią. W związku z upowszechnieniem wiedzy technicznej, technika została więc "doszyta" do starych lęków. I krążą opowieści o supernowoczesnej broni, ale niczym się to nie różni od historii o wampirach czy wilkołakach. Ponadto zwolennicy tych teorii są głusi na argumenty specjalistów w dziedzinie nauk technicznych, którzy by im powiedzieli, że chociażby
sztuczna mgła może być wzniecona tylko na bardzo małym obszarze i na bardzo krótko. Ale te argumenty nie przemawiają, bo ten język techniczny jest tu tylko "dosztukowany" do tego, co pierwotne, do archaicznych, nie dających się stłumić lęków i przesądów. To tak jak z różokrzyżowcami w XVII wieku i Kartezjuszem. Na filozofa bowiem, który wrócił z wojny trzydziestoletniej, gdzie walczył jako młody oficer, padło podejrzenie, że należy do rzekomej sekty różokrzyżowców. Jak się Kartezjusz przed tym bronił? Niezwykle często pokazywał się publicznie, po kilka razy na dzień. Robił to dlatego, bo zarówno władza królewska, jak i Kościół, zarówno lud boży, jak i policja, wszyscy oni wiedzieli ze stuprocentową pewnością, że ci różokrzyżowcy są niewidzialni. I dziś mamy do czynienia z takim mechanizmem. Nie ma zatem mowy o sensownej rozmowie z kimś takim: bo to człowiek leku, a lęk rodzi nienawistną, nie dającą się stłumić ślepotę. Przede wszystkim w internecie to jest wymieszane z atakami osobistymi na kogoś, kto
inaczej myśli. A przez internet najmocniej przemawiają skrajności.
PAP: Czy sposobem na uporanie się z tą traumą może okazać się porzucenie tego tematu i zapomnienie o katastrofie? Porozumienie przecież bardzo trudno nam będzie uzyskać. Wspólna żałoba już minęła.
ZM: W ogóle nie było wspólnej żałoby. To była jakaś iluzja, którą chcemy sobie wmówić. Ale pozorne zapomnienie nie jest wyjściem. Jeśli więc sprawy nie wyjaśnimy, to będzie cały czas pracowało. Ale temu musiałaby towarzyszyć pewna zgoda i pewna pokora. Lecz niestety nie jesteśmy najlepsi w odreagowywaniu traumy narodowej. Ciągle zatem trwają debaty o odpowiedzialności wsi polskiej za trzecią falę holokaustu, niewyjaśnioną i pokrytą jakby zapomnieniem. Trwają debaty na temat rzezi na Wołyniu. Trafiłem nawet na debaty młodych ludzi w internecie na temat odpowiedzialności za rzeź galicyjską z 1846, chłopów na szlachcie. A przypomnę, że już w Weselu Wyspiańskiego na temat tej rzezi Pan Młody mówi: "Myśmy wszystko zapomnieli, mego dziadka piłą rżnęli". To zapomnienie wprowadza nas w chocholi taniec. Wyspiański był niezwykle mądry w tej sprawie, bo ten mechanizm się w Polsce powtarza. Nie rozwiązujemy rozmaitych rzeczy w tym najważniejszym wymiarze, związanym z mentalnością, z wiedzą psychospołeczną. I dyskurs publiczny w Polsce jest bardzo mocno skłamany. Coraz z tym jednak lepiej, o czym świadczy chociażby nasza rozmowa. Ale po katastrofie smoleńskiej elity polityczne nie chcą rozmawiać w ten sposób. To paradoks, że nie chcą rozmawiać o polityczności, tej głębszej polityczności tego wydarzenia. A my za nimi wędrujemy, widząc tylko powielanie rozdanych dawno stanowisk. Zaczyna nas ta sprawa nudzić i to jest najgorsze.
PAP: Czy dobrze zrozumiałam, że wini Pan za to polskość?
ZM: Tradycja - także ta zła tradycja - wżarła się w nas, jak w każde zresztą społeczeństwo, niczym koszula Dejaniry, żyje w naszym ciele i w naszej świadomości. Egzystujemy więc uparcie z problemem uporania się z dramatycznymi historiami, które nam się przydarzyły - rzezią galicyjską, Jedwabnem i innymi sprawami, za które ponosimy odpowiedzialność. Oczywiście wszystkie społeczeństwa mają trupy w szafie i każdy naród kłamie. Ale ważny jest też rodzaj kłamstwa, ważne to, czy ono nas wzmacnia, czy osłabia. Ja mam zaś wrażenie, że nasze kłamstwo w nas gnije. W rezultacie kłamstwa na temat trzeciej fali holokaustu staliśmy się w oczach świata powszechnymi kolaborantami nazizmu, wbrew prawdzie historycznej. "Polskie obozy śmierci" też się wzięły z naszego kłamstwa, bo jako ofiary Hitlera nie chcieliśmy się przyznać do tego, że znaczna część z nas opowiedziała się po stronie zła i przemocy i pasożytowała na hitleryzmie, jak pasożytowała zresztą na każdym takim systemie. Tak jest i ze Smoleńskiem. Dlatego
przegrywamy z Rosją walkę o wycenę odpowiedzialności za katastrofę. Przecież odpowiedzialność była i po stronie rosyjskiej. Trzeba to Rosjanom powiedzieć w inny sposób, niż to się mówi, twardo, lecz rozumnie - na przykład bez comiesięcznych aktów histerii przed pałacem prezydenckim.Bo one właśnie sprzyjają rosyjskim przekłamaniom, stanowią dla nich alibi.
Rozmawiała Urszula Rybicka.