Japonia oczami fana ma wszelkie pozory książki – okładkę, cztery setki stron i kolorową wklejkę, ale to tylko pozory. Obiekt, który przygotował dla nas Paweł Musiałowski miał szansę na to, by stać się literacko-filmowym projektem multimedialnym, dzięki kodom 2D, które w odpowiednich miejscach odsyłają do filmów i zdjęć, zamieszczonych na stronie internetowej autora.
Pomysł zatem doskonały (pamiętam, jak niedawno marzyły mi się odsyłacze do ścieżek dźwiękowych w biografii Serge’a Gainsbourga). Realizacja tego ciekawego zamierzenia nie zakończyła się jednak, łagodnie mówiąc, pełnym sukcesem.
Nie mam wątpliwości, że autor ma nie tylko rozległą wiedzę na temat Japonii, szczególnie współczesnej, ale także zdolność trafnej, syntetycznej oceny przejawów odmiennej kultury. Sama, wiedząc już trochę na temat Japonii tradycyjnej, chętnie dowiedziałabym się zatem więcej na temat jej dnia dzisiejszego, mając za przewodnika znawcę mangi, anime i fanowskich subkultur.
Niestety, Japonia oczami fana okazała się Japonią dla fanów. Autor zakłada, że czytelnik porusza się w świecie japońskiej kreski i figurki równie biegle, jak narrator między półkami sklepów i stolikami barów. Fani wychwycą aluzje, ucieszą się detalami, tłumaczyć podstaw nie warto, bo jeszcze się obrażą. Ale co mają zrobić czytelnicy, którzy nie widzieli „Ruchomego zamku Hauru”?
Blogosfera przyzwyczaja nas powoli do surowej narracji „cinéma-vérité”, gdzie wszystko, na co skierujemy obiektyw naszego oka jest równoprawne i staje się ważne dlatego, że właśnie nas dotyczy, a zatem w Japonii oczami fana tu trafi się ciekawe spostrzeżenie, ówdzie interesująca scenka, gdzie indziej sympatyczna postać – jak rodzynki w cieście rozlewnego blogu-monologu narratora wykreowanego na zakupoholika-balangowicza, gdzieś pomiędzy kolejnym automatem z napojami, kolejną żonglerką słowną prowadząca w nieznanym kierunku, kolejną anonimową postacią, kolejną butelką piwa... Wrażenie nieuporządkowania (czy też, nazywając rzecz po imieniu – braku redakcji i korekty) potęgują jeszcze ozdobnie rozproszone po tekście błędy ortograficzne sporego kalibru. Opowieści brakuje tez wyrazistych postaci – wciąż zanurzamy się w anonimowym tłumie, a jeśli już uczestniczymy w rozmowie, to prowadzą je z sobą anonimowi gaijini i odbici z jednej sztancy salarymani. Książka pozostawia wrażenie niewykorzystanego
potencjału i niedosyt – ale niekoniecznie oznacza to apetyt na dalsze liczne tomy w podobnym stylu.