Skoro Randy Alcorn jest autorem ponad trzydziestu poczytnych powieści, a ja zapalonym czytelnikiem, jak to możliwe, że Deadline jest pierwszą pozycją jego autorstwa, z jaką miałam okazję się zapoznać? Odpowiedź na powyższe pytanie stanowi wciąż dla mnie zagadkę, ale nic straconego. Teraz po prostu będę mieć więcej do czytania.
I to czytania nie byle jakiego. Jest to bowiem pozycja, która przypadnie do gustu zarówno miłośnikom literatury obyczajowej, psychologicznej, wreszcie ma szansę spodobać się również wielbicielom thrillerów czy też powieści kryminalnych. Elementy wszystkich tych gatunków znajdują się w niej bowiem i zgrabnie ze sobą koegzystują, wzajemnie tworząc całość, po którą sięga się z ogromną przyjemnością. To lektura oryginalna, frapująca, a zarazem angażująca pokłady myślowe. Nietuzinkowa powieść, której autor dotyka trudnych, będących niekiedy społecznym tabu tematów takich jak aborcja czy przeszczepy organów, a przy tym nie staje na pozycji wszechwiedzącego.
Bohater powieści, dziennikarz Jake Woods zamierza zrobić wszystko, by odkryć przyczynę wypadku, w którym stracił dwóch najbliższych przyjaciół, a sam uniknął cudem śmierci. Śledztwo zaczyna zataczać coraz szersze kręgi i prowadzi go do wniosku, że to, co wyglądało na wypadek, może nim wcale nie być... Z każdym nowym tropem staje się to bardziej oczywiste. Jake, cały czas zajmujący się swoją świetnie rozwijającą się karierą zawodową zostaje zmuszony do zrewidowania swych dotychczasowych poglądów i zmiany życia. Równocześnie z jego dotyczącym wątkiem, pojawia się inny, niebiański. Ale o nim, cicho, sza. Dość powiedzieć za Stu Weberem, że lektura powieści jest prawdziwą ucztą emocjonalno-intelektualną. Ani grama przesady w tym stwierdzeniu nie ma. Zapraszam do stołu!