Są takie książki, z których nie da się napisać recenzji. Arcydzieła. To właśnie będzie szkic, przygotowanie do recenzji wielkiego dzieła Milana Kundery, Nieznośnej lekkości bytu. Książki, według której nasze życie też jest szkicem, zaledwie próbką. Bohaterowie powieści, mimo że zdają sobie z tego sprawę, mają odwagę nieść miażdżącą lekkość i nieważność swojej egzystencji. Już sam tytuł jest wielką metaforą. Byt, za Nietzschem, to fakt niepowtarzalny, a więc pozornie błahe i nieważne są ludzkie czyny. Ale przez to uzyskują one znamiona lekkości, która, paradoksalnie, ciąży człowiekowi, przytłacza go. Dzieje się tak dlatego, że to wszystko jest tylko na chwilę. Błahostka. Błahostką jest miłość, jak to Kundera pisał gdzie indziej: „śmieszne miłości”. Ale wszystko, co Kundera pisze w tej książce o miłości, chce przeczyć temu, że jest to uczucie nic niewarte, że nic niewarte jest samo życie.
Mistrz Kundera tworzy postaci na oczach czytelnika, wyczarowuje je niczym magik, a raczej demiurg. Na początku pojawia się więc praski lekarz, Tomasz. W chwili, kiedy go poznajemy, ma problem – nie wie, co zrobić z kobietą poznaną w wyniku sześciu przypadków. Sześciu banalnych przypadków. Wie, że jeśli z nią zostanie, jego życie przewróci się do góry nogami. A przecież tak ceni sobie wolność i niezależność! Teresa jest bezbronna niczym dziecko. Nieszczęśliwa. Niekochana. Przegrywająca ciągle walkę ze swoim ciałem. Ta wrażliwa i delikatna osoba potrzebuje Tomasza, bo pozwala on jej wyrwać się ze świata, do którego nie pasuje. Z tego spotkania wynika miłość tragiczna i nieszczęśliwa, bez cienia taniego dramatyzmu. Paradoksem Kundery jest to, że czytelnik cały czas powtarza sobie, dlaczego oni się tak ranią? Jest między nimi ściana, bo ludzie nigdy tak do końca nie mogą być razem. Ściana samotności, obcości, niezrozumienia. Jest i gorycz, że seks przesłania wszystko, że cielesność jest w stanie zdominować
człowieka. Że można być tak blisko siebie, na wyciągnięcie ręki, ale, jak pisze Kundera, trząść się z zimna. Że można tyle dla siebie znaczyć, ale chwilami nie czuć po prostu nic...
Tomasz, owładnięty swoimi namiętnościami, zdradza Teresę. Ta, mimo ogromnego cierpienia, trwa w związku. Mają jeszcze psa, Karenina. I to by było tyle. Tych dwoje wie, że można się kochać, lecz mimo to kompletnie nie rozumieć, rozmijać, tworzyć całe słowniki niezrozumiałych słów. Para wpada w tryby historii, spotykając się z represjami po praskiej wiośnie: degradacją, odrzuceniem, zepchnięciem na margines przez system komunistyczny. Kundera oddaje sytuację historyczną swojego kraju przez pryzmat tych bohaterów, ich codzienności. Najpierw pokazuje wiosnę 1968, wielkie święto wolności, a potem jego upadek i marazm, powoli ogarniający całe miasto, cały kraj. Ale w tej książce historia jest właściwie sytuacją egzystencjalną, świadectwem osamotnienia człowieka, a nie faktem stanowiącym o jego losie.
Mamy tu do czynienia z samotnością człowieka w kontaktach z innym człowiekiem. Innym aspektem jest samotność człowieka w państwie, systemie, historii. Jednostki, które nie włączają się w Wielki Marsz, opisywany przez Kunderę, czeka zepchnięcie na bardzo daleki plan. Jest w tej książce jeszcze jedna ważna bohaterka: malarka Sabina, jedna z kochanek Tomasza. Wyzwolona seksualnie kobieta ucieka coraz dalej od Pragi. Ucieczka jest jej sytuacją egzystencjalną. Tylko, że od siebie, od własnej samotności nie można uciec.
To, o czym piszę to jednak tylko ułamki, fragmenty, próbki, bo jak pisałam, tej recenzji nie da się napisać. Nie z tej książki. Nieznośną lekkość bytu można chłonąć wiele razy. Można do niej wracać po latach i dostrzegać zmiany, jakie w nas zaszły. I choć filozofia Kundery nie jest łatwa, być może jest to właśnie jedyna prawda o człowieku. Pustka. Samotność. Dramatyczna próba walki z lekkością. Kilka książek Kundery, filmy Krzysztofa Kieślowskiego (jakże pokrewnego Kunderze) i dobra herbata. Nie ma lepszej propozycji na melancholijne jesienne wieczory.