Miasteczko, które zapadło się pod ziemię
Życie mieszkańców Kupferbergu, górniczego miasteczka w Prusach obfitego w rudy miedzi, jest pozornie doskonale przeciętnie. Toczy się głównie wokół kościoła, gospody i, rzecz jasna, kopalni, przechodzącej w ręce mniej lub bardziej zaradnych właścicieli. Nad wszystkim ciąży jednak coś w rodzaju fatum. Z czasem ziemia, na której ulokowane jest miasteczko, zaczyna się zapadać. Choć ma to swoje racjonalne wytłumaczenie (liczne podziemne tunele będące częścią kopalni), Springer przytacza pewną legendę: „Zabobonni mówili, że to wszystko przez to, że w Kupferbergu przez laty brat zabił brata. Przelanie braterskiej krwi miało ściągnąc na miasteczko klątwę. Przypominały o tym dwa kamienne krzyże postawione śląskim zwyczajem przez samego zbrodniarza tuż obok drogi (...). „Memento” na jednym z nich nie pozwalało zapomnieć”. Jeżeli udamy się wraz z autorem w dalszą wędrówkę w poszukiwaniu zaginionego miasta, możemy być pewni, że poczucie niepokoju nie opuści nas aż do końca lektury.
Życie mieszkańc*ów Kupferbergu, górniczego miasteczka w Prusach obfitego w rudy miedzi, jest pozornie doskonale przeciętnie. Toczy się głównie wokół kościoła, gospody i, rzecz jasna, kopalni, przechodzącej w ręce mniej lub bardziej zaradnych właścicieli. Nad wszystkim ciąży jednak coś w rodzaju fatum. Z czasem ziemia, na której ulokowane jest miasteczko, zaczyna si****ę zapadać. Choć ma to swoje racjonalne wytłumaczenie (liczne podziemne tunele będące częścią kopalni), Filip Springer przytacza pewną legendę: „****Zabobonni mówili,że to wszystko przez to, że w Kupferbergu przed laty brat zabił brata. Przelanie braterskiej krwi miało ściągnąc na miasteczko klątwę. Przypominały o tym dwa kamienne krzyże postawione śląskim zwyczajem przez samego zbrodniarza tuż obok drogi (...). 'Memento' na jednym z nich nie pozwalało zapomnieć”. Jeżeli udamy się wraz z autorem w dalszą wędrówk*ę w poszukiwaniu
zaginionego miasta, możemy być pewni, że poczucie niepokoju nie opuści nas aż do końca lektury.
Ci, którym przed oczami staje w tym momencie mityczna Atlantyda, mogą się poczuć rozczarowani. Jednak: tylko początkowo. Przytoczmy choćby fragment otwierający książkę: „Po raz pierwszy ziemia zapada się pod budynkiem kuźni Preusa i kupca Reimanna. Powstaje krater tak duży, że zmieściłaby się w nim furmanka (…) Pewnego dnia konie ciągnące pług po polu pana Franzkiego zapadają się w ziemi po piersi i wydają z siebie tak przerażający kwik, że ci, którzy są akurat w pobliżu, rzucają swoją robotę i wybiegają na pole z pobladłymi twarzami”. Reportaż dotyczący Miedzianki (wcześniej znanej przez wieki jako Kupferberg), miasta, które prawdopodobnie zniknęło już na zawsze, a które było - mniej lub bardziej bezpośrednim - świadkiem rozmaitych polityczno-narodowych zawieruch, dostarcza nie mniej emocji niż kinowe hity o poszukiwaczach skarbów i odkrywcach zaginionych lądów. Skarbami są w tym wypadku krótkie i osobiste opowieści byłych
mieszkańców miasta, składające się na intrygujące zjawisko, jakim jest (lub była) Miedzianka/Kupferberg, „najmniejsze miasto w Prusach”. A co ciekawsze: miasto przeklęte.
(img|581861|center)
Tzw. „wielka historia” raczej mieszkańców Kupferbergu omija. Do czasu. NSDAP wygrywa w 1933 roku wybory i nawet w stojącym na uboczu historii miasteczku da się odczuć wyraźną zmianę: „Nie ma już gimnastyków, nie ma Landjugend, nie ma skautów od świętego Jerzego. Są tylko musztardowe koszule i te noże. Jest partia, jest Hitlerjugend”. Jak podsumowuje autor „Bestia przyszła, znów jest w miasteczku. Tak dawno jej tutaj nie było". Mimo powyższego, podobnie jak w przypadku wielu niemieckich miast, lata 1939-45 upływały we względnym spokoju. Zmieniło się to dopiero wraz z pojawieniem się w mieście Armii Czerwonej i... Polaków. Choć pogląd ten nie jest w naszym kraju szczególnie popularny, koniec drugiej wojny światowej i związane ze zmianami terytorialnymi przesiedlenia, to dla wielu Niemców niepopierających działalności nazistów (Springer twierdzi, że mieszkańcy Kupferbergu bynajmniej nie byli w 1933 jednomyślni) czas niezasłużonej opresji: „Wystarczy, że Polacy pojawiają się w gospodzie Kaszyńskiego i dochodzi
do kolejnych tragedii. Ich zdaniem niemiecki właściciel nie pozdrawia ich z należytym szacunkiem. Biją go więc do nieprzytomności, a następnie przywiązują za nogi do motocykla i ciągną przez całe miasteczko”.
Springer nie stara się zastąpić znanej narracji dotyczącej ofiar odwrotną opowieścią. Akcent pada raczej na fakt, że procesy związane z przesiedleniemi i zaludnianiem Ziem Odzyskanych polskimi obywatelami były rozciągnięte w czasie. Oba narody były więc niejako skazane na koegzystencję, a dalsza historia zajętych przez Armię Czerwoną terenów nie dla wszystkich wydawała się jasna. Jak wspomina jeden z mieszkańców Miedzianki: „Moi rodzicie mówili mi jednak, że tu już teraz będzie Polska. Gdy powiedziałem o tym moim niemieckim kolegom na podwórku, strasznie się o to pobiliśmy. Zresztą biliśmy się ciągle, a mimo to dobrze ich wspominam. Po kilku miesiącach wśród nich nauczyłem się podstaw niemieckiego i przez jakiś czas lepiej mówiłem chyba po niemiecku niż po polsku”. Gdy Miedzianka została już niemal w pełni zaludniona przez obywateli z polskimi paszportami, bestia po raz kolejny dała o sobie znać. Tym razem: pod postacią kopalni uranu.
Wydawać by się mogło, że Miedzianka stała się na powrót miastem górniczym z prawdziwego zdarzenia. Cała operacja związana z uprzemysłowieniem miasta i wyznaczeniem kierunku jego dalszego rozwoju została jednak skrojona na radziecką modłę. Miedź zastąpił radioaktywny uran, który zaraz po wydobyciu był transportowany do ZSRR w towarzystwie uzbrojonego w pepeszę żołnierza. Nad codzienną pracą górników unosiło się natomiast widmo konspiracji i wzajemnych podejrzeń. Zbytnia dociekliwość związana z celem, w jakim jest wydobywany promieniotwórczy pierwiastek, skutkowała natychmiastową konfrontacją z SB i „wycieczką” za miasto, kończącą się w najlepszym wypadku brutalnym pobiciem. Jak powiedział Springerowi jeden z pracowników: „Wiedzieliśmy, co kopiemy, ale nikt o tym głośno nie mówił. Zresztą, co z tego, że my wiedzieliśmy, co to jest, skoro nikt nam nie powiedział, jak bardzo to jest szkodliwe. O tym, że uran nas zabija, to my się dopiero dowiedzieliśmy w latach dziewięćdziesiątych, ale to było za późno, bo
połowa z nas już to wtedy na cmentarzu leżała”.
Pracownicy kopalni uranu szybko stają się najbardziej majętnymi obywatelami Miedzianki i okolic. Jak wspominają: górnicy, którzy w dzień wypłaty musieli dotrzeć do znajdujących się nieopodal wsi, prosili radzieckich żołnierzy o eskortę, gdyż na „wtórny” zarobek czekało naprawdę wielu chętnych. Istniała też rzecz jasna druga strona medalu. Pomijając, oczywiste dziś, zagrożenie wynikające z napromieniowania, pracownicy byli poddawani nieustannym kontrolom. Poza teren kopalni nie mogło się wydostać choćby najmniejsza grudka cennego kruszcu: „Na bramie stali zawsze żołnierze i dokładnie sprawdzali geigerami, czy górnicy nie wynoszą urobku. Dlatego przed wyjściem za bramę wszyscy dokładnie trzepali ubrania, a zwłaszcza mankiety, bo nawet niewielki kamyk mógł przysporzyć górnikowi sporych problemów”. Określenie „problemy”, którego użył jeden z byłych górników, brzmi jak eufemizm. Przyłapanych na kradzieży spotykała zazwyczaj ta sama kara: brutalne pobicie i/lub śmierć. W Miedziance znajdowały się tak naprawdę dwa
cmentarzyska: jedno „tradycyjne”. Drugie to pełna skrzętnie zasypywanych zwłok kopalnia.
Wspomniane dobre zarobki były tak naprawdę przykrywką, pod którą ukrywało się wszechobecne upodlenie i uprzedmiotowienie. Działalność kopalni była właściwie jedynym, co stanowiło o racji bytu Miedzianki - małego poniemieckiego miasteczka niepamiętającego już w gruncie rzeczy nawet czasów swojej świetności. Był to zarazem czynnik stanowiący o coraz większej alienacji obywateli. Wspomniane wcześniej kontrole stały się z czasem narzędziem eliminowania osobistych wrogów. Springer nie skupia się bowiem tylko i wyłącznie na polityce. Podkreśla, że gdzieś w tle działo się zwyczajne życie - wraz ze swoimi małymi dramatami: „Bywa i tak, że jeden drugiego nie lubi albo usłyszy w miasteczku, że tamten do jego baby przychodzi. Jak to wśród ludzi. Wtedy wystarczy takiemu po trzepaniu, a przed sprawdzaniem wrzucić do kieszeni kamyk i można być o wierność kobity spokojnym. Tak też się w kopalni czasem dzieje”.
(img|581862|center)
Kopalnia zostaje zamknięta w 1952 roku. Wówczas miasteczko zaczyna zapadać się pod ziemię. Dosłownie: „Idą, patrzą. Była czereśnia, nie ma czereśni. Jest tylko dziura w ziemi i woda się leje. A w dziurze, jak poświecić latarką, widać czubek drzewka z kilkoma czereśniami”. Nic dziwnego - pod ziemią kryje się cała sieć rozmaitych tuneli, które nie zostały zabetonowane. Specjaliści z Katowic oceniają stan techniczny większości z domostw jako zagrażający życiu. Jak stwierdzi dziennikarz „Nowin Jeleniogórskich”, zabetonowanie podziemia Miedzianki nie miałoby sensu: „Koszt zawrotny - cel żaden”. W tym samym czasopiśmie możemy przeczytać: „Bywają miejscowości przeciwko którym sprzysięgło się wszystkie zło błąkajace się po świecie. Na takie upośledzone miasteczka i wsie spada zawsze grad, oszczędzając sąsiednie miejscowości, tam najczęściej pioruny wzniecają pożary (...) Miedzianka jest umierającym półtrupem miasteczka, które gotowe nie dożyć dni swej przyszłej chwały”. Miasto zaczyna się wyludniać, większość
mieszkańców trafia z czasem do nowopowstałego osiedla Zabobrze w Jeleniej Górze, które jest dla nich czymś na kształt ziemi obiecanej.
Warto przy okazji zatrzymać się na moment przy kwestii Zabobrza, która ujawnia nieudolność PRL-owskich władz. Przeznaczone dla uciekinierów z zapadającego się miasta bloki mieszkalne, starały się być urzeczywistnieniem snu o stabilizacji i komforcie. Osiedle okazało się jednak w rzeczywistości czymś na kształt makiety. W deszczowe dni nie mniej błotnistej niż Miedzianka. Fatalnie wykonanej, a na dodatek zupełnie nieskomunikowej z centrum miasta: „Na osiedlu panuje surrealizm w najwłaściwyszym dla czasów, w których przyszło mu powstawać, wydaniu”. Springer przytacza listy od rozgoryczonych mieszkańców Zabobrza publikowane w „Nowinach Jeleniogórskich”: „Przy ulicy Szymanowskiego jest suszarnia, ale bez grzejnika, toteż pranie należy w tym domu do rzadkości, zwłaszcza że brakuje wody”, „W nie tak dawno oddanych pomieszczeniach powstają dziury (...), przez które można podawać sobie mydło i inne przedmioty”, „W mieszkaniu po prostu wypadło okno (...)”. Niezależnie od warunków mieszkaniowych na Zabobrzu:
Miedzianka/Kupferberg właściwie przestaje istnieć.
Na czym polega tak naprawdę wyjątkowość i niepowtarzalność Miedzianki, która sprawiła, że Springer zdecydował się poświęcić czas na zrekonstruowanie jej historii? Chyba na tym, na czym polega wyjątkowość i niepowtarzalność wszystkich osobistych, jednostkowych doświadczeń. O ich unikalności stanowi fakt, że wydarzyły się w danym miejscu i przestrzeni tym, a nie innym osobom, dając przy tym taki, a nie inny efekt. Autor opowiada historię miasta i jego zniknięcia za pomocą przenikających się, drobnych opowieści i z dużą łatwością przechodzi z poziomu „mikro” do refleksji w skali „makro”. I to niezależnie od tego, czy opowiada o samotnej polskiej matce pracującej w browarze w samej bieliznie, ku uciesze męskiej części załogi, czy też o starszym Niemcu, który wraca do Miedzianki po 1989 roku i spaceruje po łące, która była swego czasu rynkiem miasteczka Kupferberg. To zresztą nie historia o pokrzywdzonych Niemcach i bezlitosnych Polakach czy wyrachowaniu Sowietów. To historia o różnorako rozumianej utracie. Czy
na pewno bezpowrotnej? Miedzianka nie zniknęła całkowicie: dziś jest wsią zamieszkiwaną przez 82 osoby. Kto wie, może bestia znów się o nią upomni?
Mateusz Witkowski/ksiazki.wp.pl