Normalne życie dla normalnych ludzi. Codzienność otępiającej pracy każdego dnia, gdy głosy dookoła wwiercają się w twoją głowę z delikatnością wiertła do metalu. Zgrzyt – oho, to twoje własne zęby. Uważaj, bo za dużo tej normalności dla normalsów, uważaj, bo za chwilę nie wytrzymasz. Miriam Black mieszka w przyczepie, jak normalny człowiek. Nie przemieszcza się już co chwila, więc powinno być ok. Zresztą, jest z nią Louis, co oznacza, że przechytrzyła śmierć, więc twarda z niej sztuka, mało komu to wychodzi. No to jak jest? Normalnie. Czyli jak? Pomyślcie sami, ruszcie tymi waszymi nienawykłymi do ruszania łepetynami: koszmarnie jest! Nie dość, że ciągle w jednym miejscu, to jeszcze wiecznie w rękawiczkach. Czujecie to? – każdego dnia, cały czas, bo przecież praca w lokalnym supermarkecie jest dla dziwadła manną z nieba. I o tej mannie będzie pieprzyć za każdym razem szefowa Miriam, ta głupia baba, która przeciąga sylaby. I któregoś dnia, mimo że tak bardzo się stara, Miriam po prostu wie, że oszaleje… W
dodatku ktoś bardzo chce się dowiedzieć, jak umrze. I to za odpowiednią opłatą – nie ma się nad czym zastanawiać! Droga wiedzie wprost do prywatnej, elitarnej szkoły dla dziewcząt. Problem w tym, że gdzieś pomiędzy jedną pyskówką a drugą do Miriam dociera, że na terenie szkoły dzieje się coś, co dosłownie mrozi jej samej krew w żyłach. A wszystko zaczyna się od piekielnej kołysanki…
Chuck Wendig, pop-dziecko Bukowskiego , nieprzyzwoicie dobry mistrz gry wraca do historii Miriam: tym razem makabry będzie jeszcze więcej, w bardzo klasycznym wydaniu.
Nie od dziś wiadomo, że w makabrze, podobnie jak w opowiadaniu historii, nikt nie pokona starożytnych i zresztą nie o jakieś pozbawione sensu zawody chodzi: grunt, że Wendig potrafi dobrze wykorzystać ich dorobek. I wierzcie mi, nie chodzi o te wszystkie opowiastki, którymi karmiono was w szkole, próbując udowodnić, że problemy świata antycznego zasadzały się na tym, kto nie dostanie ambrozji na dobranoc. Oszczędne, nieprzegadane pisarstwo osadzone już nie tylko na wyraziście nakreślonych postaciach, ale także na samej historii, drobiazgowo zaplanowanej i dobrze napisanej. W temacie pop-horroru Wendig nie ma sobie równych – to szybka amerykańska antykołysanka, w której posłuchacie o tym, co symbolizuje jaskółka, słowik i dudek. Nie boicie się jeszcze? To błąd, a za błędy płaci się tu słono.
Gdy czytałam Posłańca śmierci przed oczyma miałam ciągle sceny z „Tytusa Andronikusa” w reżyserii Julie Tymor, szczególnie zaś scenę, w której widać potwornie okaleczoną Lawinię, z pękami gałęzi zamiast dłoni. To w pewnym sensie dziwne: przecież równie dobrze mogłaby mi się roić przerażająca wenecka maska w kształcie ptasiego dzioba, drut kolczasty i wrzaski jakiegoś świra, który przykuwa do kozetki małą dziewczynkę i... Ale Wendig naprawdę potrafi prowadzić opowieść: skomponować na wskroś współczesny horror na podstawie antycznej historii, doprawić szczyptą klasycznej literatury, a potem nieźle zamieszać i błyskawicznie dodać gazu. To także jeden z niewielu pisarzy, który pisze w sposób niepodważający inteligencji czytelnika. Udowadnia tylko prostą prawdę: że dobry pop jest dobry, a w doskonałym horrorze jest miejsce na wszystko, poza ziewaniem i nudą. Dla tych, którzy lubią się bać – pozycja obowiązkowa.