Trwa ładowanie...

Masakra w El Mozote. Brutalna zbrodnia, kłamstwa i brak kary - rozmowa z Markiem Dannerem, wybitnym amerykańskim reporterem

Jak mogło dojść do takiej masakry? Co naprawdę wydarzyło się w El Mozote? Czy nieludzkie barbarzyństwo żołnierzy było rzetelnym wykonywaniem rozkazów czy raczej niesubordynacją sadystycznych oprawców? Dlaczego Amerykanie ukrywali prawdę na temat masakry? Czy odpowiedzialne za nią osoby zostały ukarane? Na te i na wiele innych pytań odpowiada Mark Danner, jeden z najwybitniejszych amerykańskich reporterów, autor książki „Masakra w El Mozote”, w rozmowie z Grzegorzem Wysockim (WP.PL).

Masakra w El Mozote. Brutalna zbrodnia, kłamstwa i brak kary - rozmowa z Markiem Dannerem, wybitnym amerykańskim reporteremŹródło: Książki WP
d27ifw4
d27ifw4

Masakra w El Mozote to jedna z najbrutalniejszych i najbardziej przerażających zbrodni XX wieku, o której – szczególnie w Polsce – wciąż niewiele wiadomo. 11 grudnia 1981 roku elitarny, szkolony przez Amerykanów, oddział salwadorskich żołnierzy wkroczył do miasteczka i wymordował niemal wszystkich mieszkańców. Atak przeżyła zaledwie jedna dorosła kobieta.

W ciągu trzech kolejnych dni zginęło około 1000 osób, w tym kobiety i dzieci. Żołnierze, którzy wzięli udział w rzezi, wykazali się niewyobrażalnym okrucieństwem – przesłuchiwali, torturowali i zabijali mężczyzn; gwałcili kobiety i nastoletnie dziewczynki; podrzynali gardła nawet kilkuletnim dzieciom; schwytanych mieszkańców rozstrzeliwali, wieszali na gałęziach lub palili w budynkach, w których wcześniej ich zgromadzili.

Jak mogło dojść do takiej masakry? Co naprawdę wydarzyło się w El Mozote? Czy nieludzkie barbarzyństwo żołnierzy było rzetelnym wykonywaniem rozkazów czy raczej niesubordynacją sadystycznych oprawców? Dlaczego Amerykanie ukrywali prawdę na temat masakry? Czy odpowiedzialne za nią osoby zostały ukarane? Na te i na wiele innych pytań odpowiada Mark Danner , jeden z najwybitniejszych amerykańskich reporterów, autor książki „Masakra w El Mozote” , w rozmowie z Grzegorzem Wysockim .

*Przypominamy wstrząsającą rozmowę z reporterem, gdyż w czwartek 10 kwietnia 2014 roku Mark Danner znalazł się wśród finalistów tegorocznej edycji Nagrody Kapuścińskiego dla najlepszego reportażu. *


(img|387258|center)

* Grzegorz Wysocki (WP.PL): Wstyd przyznać, ale jeszcze tydzień temu nie miałem pojęcia o tym, że w grudniu 1981 roku w Salwadorze doszło do niewyobrażalnej masakry, w której zginęło około 1000 osób, mieszkańców osady El Mozote. Myślę, że w swojej niewiedzy na ten temat nie jestem odosobniony, dlatego zacznijmy od początku. Porozmawiajmy tak, jakbyśmy byli na lekcji historii, na której po raz pierwszy w życiu dowiadujemy się o tych wydarzeniach.*

d27ifw4

Mark Danner: Przede wszystkim chciałbym powiedzieć, że nie ma się czego wstydzić, gdyż w czasie masakry w El Mozote w 1981 roku w Polsce również miały miejsce historyczne wydarzenia (stan wojenny, „Solidarność” etc.), zatem uwaga Polaków była skupiona na czymś zupełnie innym niż na Ameryce Środkowej. Masakra miała miejsce w czasie wojny domowej w Salwadorze. Była to wojna pomiędzy lewicowymi rewolucjonistami, którzy zdobywali coraz większe wpływy na wsi, a rządzącym krajem reżimem wojskowym. Najprawdopodobniej w chwili, gdy dokonała się masakra w El Mozote, siły rządowe zaczynały tę wojnę przegrywać.

Niewiele wcześniej sandiniści w Nikaragui doszli do władzy. Sprzymierzona ze Stanami Zjednoczonymi dyktatura Somozy upadła w wyniku rewolucji, zatem z amerykańskiej perspektywy Salwador był kolejnym klockiem domino. FMLN, lewicowa organizacja partyzancka, zaczęła organizować swoje oddziały na wsi, a rząd wojskowy usiłował je zwalczyć, głównie poprzez masowe mordy. Działalność reżimowego wojska była finansowana przez USA. Była to nieliczna, źle przeszkolona i skorumpowana armia. Skorumpowani oficerowie rządzili krajem, a rekruci nie byli poddawani żadnemu wojskowemu szkoleniu.

Operacja wojskowa, która zakończyła się masakrą w El Mozote, rozpoczęła się na początku grudnia 1981 roku.

Tak, żołnierze salwadorskiej armii zaczęli gromadzić się w górach Salwadoru przy granicy z Hondurasem, tam bowiem znajdowało się centrum operacyjne partyzantów. Większość zajmowanych przez wojsko miasteczek była już opustoszała, dlatego że mieszkańcy dowiedzieli się o nadjeżdżającym wojsku i uciekli w góry. Tylko w jednym miasteczku chłopi zostali w domach, gdyż ufali wojsku, byli po stronie sił zbrojnych, w związku z czym uznali, że nic im się nie stanie.

(img|387407|center)

d27ifw4

Jednak w ciągu następnych trzech dni siły zbrojne zamordowały niemal wszystkich mieszkańców El Mozote – każdego mężczyznę, każde dziecko, każdą kobietę, jak również inwentarz żywy (świnie, krowy, psy). Wszystko, co żyło, zostało zamordowane. Z jednym wyjątkiem. Kobieta, Rufina Amaya (na zdj.), była jedyną dorosłą osobą, która przeżyła tę masakrę. Słyszała, jak wojsko zabija jej męża oraz czwórkę jej dzieci, słyszała krzyki i płacz swoich dzieci.

Ukryła się i przeżyła, by móc opowiedzieć tę historię.

Tak, zobowiązała się, że poinformuje świat o masakrze. Rozmawiałem z nią przez pięć godzin, by poznać sedno tych wydarzeń. Rozmowa z Rufiną była bardzo ciężkim i bolesnym przeżyciem. Jednak było to niezbędne, jako że ona jako jedyna zna całą tę historię, przynajmniej ze strony mieszkańców El Mozote. Są oczywiście wojskowi, którzy byli świadkami tej masakry, ale oni nie chcą na ten temat rozmawiać. Opowieść na temat tej masakry jest przerażająca, pełna drastycznych szczegółów i opisów, zwłaszcza jeśli chodzi o opis zamordowania 140 dzieci.

Dlaczego zamordowano mieszkańców osady El Mozote? I dlaczego później zaprzeczano, że do tej masakry w ogóle doszło?

El Mozote jest sytuacją wyjątkową, dlatego że relacje o masakrze pojawiły się po sześciu tygodniach. Artykuły ukazały się na czołówce „New York Timesa” i „Washington Post”, jednak amerykański rząd twierdził, że nic takiego nie miało miejsca. Również rząd Salwadoru zaprzeczał, jakoby do masakry doszło. Zadziwiające w tej opowieści jest to, że – choć została opisana – zaprzeczenie było ostatecznie mocniejsze niż relacja, miało większą wagę, większy ciężar, i czytelnicy uwierzyli władzom, że do takiej masakry nie doszło. Musiało upłynąć kolejne 10 lat, zanim ekshumowano ciała ofiar, by wykazać, że ta masakra naprawdę miała miejsce.

d27ifw4

Wspomniana przez Pana Rufina Amaya nie była jedyną osobą, która przeżyła masakrę? Czy dotarł Pan również do innych świadków?

Była jedyną dorosłą osobą, która przeżyła w miasteczku El Mozote. Przeżył także bodaj 6-letni chłopiec, z którym również rozmawiałem, ale nie wiedziałem, czy jego relacja jest wiarygodna. Nie byłem pewien, czy dobrze pamięta. Byli także inni dorośli, ale już spoza miasteczka, nie byli oni bezpośrednimi świadkami.

(img|387408|center)

Ale pisząc „Masakrę w El Mozote”, rozmawiał Pan również z wojskowymi, z żołnierzami, którzy brali udział w masakrze? Spotkał się Pan nie tylko z Rufiną Amayą, ale także z oprawcami?

Owszem, rozmawiałem z wieloma wojskowymi, również z wieloma oficerami, jednak przy pisaniu książki trudno było przedstawić perspektywę sił zbrojnych i wyjaśnić, dlaczego dopuścili się tej masakry. To bardzo złożona i bardzo tragiczna historia. Wielu żołnierzy uważało, że komunizm jest swoistym rakiem, który toczy kraj. Był to bardzo prymitywny, ale rozpowszechniony pogląd. Uważali, że komunizm jest nowotworem, który należy wyciąć. Wielokrotnie posługiwali się tą metaforą. A ponieważ jest to rak, trzeba również zamordować dzieci, ponieważ one również są „nosicielami” tego nowotworu. Widać zatem, że była to bardzo zideologizowana sytuacja. Domniemanych sympatyków komunistów uznawano za ciała obce, które należy usunąć, oddzielić je od zdrowej tkanki społeczeństwa.

d27ifw4

I tak właśnie wyglądała sytuacja z El Mozote? Mieszkańców osady uznano za sprzymierzeńców i sympatyków lewicowej partyzantki?

Tak, ale, choć na wsi rzeczywiście było wielu zwolenników partyzantki (także w miasteczkach w pobliżu El Mozote), samo El Mozote tak naprawdę opowiadało się raczej po stronie rządowych sił zbrojnych! Częściowo dlatego, że nie byli oni katolikami – w odróżnieniu od większości swoich sąsiadów byli protestantami, ewangelikami. Ewangelicy popierali rząd, władze Salwadoru, a w związku z tym ufali również wojsku. I właśnie dlatego zostali w miasteczku. I dlatego też można było ich zamordować. Jest to swoisty paradoks, straszna, przerażająca ironia tego wydarzenia.

(img|387259|center)

Można powiedzieć, że masakra w El Mozote była tym bardziej przerażająca i okrutna, że była całkowicie bezsensowna i nieuzasadniona? Oczywiście, każda masakra i każda rzeź jest pozbawiona sensu, ale – biorąc pod uwagę logikę wojny – kiedy żołnierze „pacyfikowali” wioskę zamieszkaną przez zwolenników lewicowej partyzantki, mieliśmy do czynienia z akcją odwetową, z likwidacją wroga. W przypadku El Mozote tego nie było.

Myślę, że to bardzo celna i trafna uwaga. Co ciekawe, możemy ten punkt widzenia jeszcze pogłębić i powiedzieć, że w pewnym sensie ta masakra miała być ostrzeżeniem. Dowodem na to, że siły zbrojne są w stanie zrobić wszystko, a nie cofnąć się przed niczym, byle wygrać. Że są w stanie zabijać dzieci, działać w sposób absolutnie brutalny. Że są gotowe zrobić wszystko, byle nie przegrać wojny. Myślę, że tę masakrę można „wytłumaczyć” pragnieniem wysłania takiego sygnału.

d27ifw4

Wiadomo już dzisiaj, czy mieliśmy do czynienia z odgórnie zorganizowaną akcją i precyzyjnymi rozkazami, czy raczej, że doszło do tragicznej, przerażającej niesubordynacji żołnierzy, których okrucieństwo i bestialstwo przerosło wszelkie rozkazy i oczekiwania, wszelkie wyobrażenia wojskowych, oficerów, władz salwadorskich?

Można z pewnością powiedzieć, że był rozkaz na poziomie dowódców terenowych. Tego jesteśmy pewni. Wiemy to dlatego, że dowódca batalionu przyleciał śmigłowcem podczas masakry do miasteczka, znalazł się tam zarówno Monterrosa, charyzmatyczny dowódca elitarnego batalionu Atlacatl, jak i jego bezpośredni przełożony generał Flores. Nie mamy dowodów na to, że dowództwo naczelnych sił zbrojnych wydało rozkaz masakry mieszkańców El Mozote, ale jest to bardzo prawdopodobne. Może z czasem znajdzie się dokument, pisemny rozkaz. Jednak trudno wyobrazić sobie, że ta operacja odbyła się bez zgody czy rozkazu ze strony dowództwa.

(img|387412|center)

A jeśli chodzi o amerykańskich doradców wojskowych przebywających wtedy w Salwadorze? Czy to możliwe, że wiedzieli o planowanej masakrze wcześniej?

Przede wszystkim musimy odróżnić amerykańskich doradców wojskowych przy amerykańskiej ambasadzie od CIA. Prawdopodobnie doradcy wojskowi nie wiedzieli o masakrze z wyprzedzeniem, więc być może są winni próbie zatuszowania masakry, ale nie można ich oskarżyć o planowanie. Amerykanie ogólnie sprzeciwiali się tego rodzaju operacjom, uważali, że są one bez sensu i do niczego nie prowadzą, wręcz przynoszą odwrotny efekt niż zamierzony.

d27ifw4

Natomiast jeśli chodzi o CIA – tutaj sprawa się komplikuje. Istnieją pewne dowody na to, że agenci CIA byli w obozie, z którego wyruszyły oddziały na tę operację. W książce publikuję depeszę, z której wynika, że agenci CIA znajdowali się w pobliżu miejsca, gdzie doszło do masakry. Ale czy wiedzieli o niej z góry? Czy znali z wyprzedzeniem plan masakry? Trudno powiedzieć.

Czy strona amerykańska w jakikolwiek sposób odpowiedziała na zarzuty, które znalazły się w Pana książce, a jeszcze wcześniej, w Pana obszernym tekście na temat masakry opublikowanym w „New Yorkerze”? Czy w jakikolwiek się do tego, co Pan napisał, odniesiono?

Gdy artykuł się ukazał, mniej więcej w tym samym czasie, Departament Stanu ogłosił własny raport stworzony przez kilku emerytowanych funkcjonariuszy, którzy ogólnie potępili postępowanie swoich poprzedników. Z raportu wynika, że w czasie wojny domowej w Salwadorze – wbrew wcześniejszym zaprzeczeniom amerykańskich władz – Amerykanie doskonale wiedzieli o funkcjonowaniu szwadronów śmierci i doskonale wiedzieli, że miały miejsce masakry. Myślę, że taki raport jest właściwie czymś normalnym – rząd robi coś złego, wypiera się tego, a potem, kiedy to przestaje już mieć znaczenie, łaskawie przyznaje się, że coś takiego miało miejsce, że w ogóle do czegoś doszło.

(img|387262|center)

„Masakra w El Mozote” była pańską pierwszą książką, ale nie pierwszym dużym reporterskim tematem, którym się Pan zajął. Dlaczego właśnie historię El Mozote wybrał Pan na swój książkowy debiut? Czy uznał Pan, że jest to sprawa na tyle nieznana, wciąż niewyjaśniona i w dalszym ciągu nieopisana, iż domaga się takiej obszernej opowieści?

W tej historii był wymiar wręcz biblijny. Przykładem moment, gdy Rufina przedziera się przez krzaki i kolce, a jej piersi są nabrzmiałe od mleka, którym miałaby nakarmić swoje najmłodsze dziecko, które już zginęło. Więc pisząc o tej historii zawsze trafiałem na tego rodzaju szczegóły, które nie dawały mi spokoju. W tej historii było coś pociągającego, aż po historię zamachu na Monterrosę, legendarnego dowódcę batalionu Atlacatl, który dokonał masakry. Wydawało się, że ta historia czeka na opisanie.

Ale już wcześniej amerykańscy reporterzy zajmowali się tym tematem. Pisano o masakrze w najważniejszych amerykańskich tytułach prasowych, musiał więc Pan uznać, że w dalszym ciągu historia nie została opisana kompleksowo? Że prawda w dalszym ciągu nie została wyjaśniona?

Tak, uznałem, że ta historia zasługiwała na opowiedzenie w formie dłuższej niż artykuł prasowy, nawet po tym, jak napisałem na ten temat niezwykle obszerny (50 tys. słów) tekst dla „New Yorkera”. Pytał pan o to, dlaczego ci ludzie musieli zginąć. U sedna tej historii nadal istnieje tajemnica, aż po dziś dzień. Jest to historia fascynująca sama z siebie, ale także rodzaj przypowieści. Taki jest zresztą oryginalny podtytuł książki: „Przypowieść z czasów zimnej wojny”. Ponieważ tak wyraźnie pokazuje tę opozycję pomiędzy prawami człowieka a bezpieczeństwem narodowym, i pokazuje, po której stronie opowiedziały się Stany Zjednoczone, jak również po której stronie Stany Zjednoczone będą się zawsze opowiadały w obliczu takiego dylematu.

(img|387417|center)

Czy przystępując do pisania, spodziewał się Pan z jaką skalą okrucieństwa i bestialstwa przyjdzie się Panu spotkać? Czy prawda, którą Pan odkrył, przerosła nawet najbardziej przerażające, by tak rzec, oczekiwania?

Oczekiwania są zawsze niejasne i nieokreślone. Nawet jeżeli oczekujemy czegoś złego, to nasze oczekiwania nigdy nie są konkretne. Ale szczegóły, które poznajemy – już tak. Innymi słowy, nie można wyobrazić sobie całej grozy, dopóki się w nią nie zagłębimy, dopóki nie zaczniemy o niej pisać.

Dlaczego masakrę w El Mozote uważa się za jedną z największych i najbardziej brutalnych w najnowszych dziejach Ameryki Łacińskiej? Nie chodzi mi o to, by wartościować i sporządzać tutaj ranking wydarzeń tego rodzaju, ale trzeba przyznać, że brutalnych akcji i masakr w czasie wojny domowej w Salwadorze (podobnie zresztą w sąsiednich krajach) było dużo więcej.

Tak, to prawda. Natomiast, jeżeli chodzi o liczbę ofiar, w El Mozote zginęło najwięcej osób. Trudno mierzyć jakościowo brutalność, więc jedyne, co można zrobić, to liczyć ofiary. Oczywiście, masakry miały miejsce w Gwatemali i innych krajach regionu, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że to największa liczba ofiar podczas jednego wydarzenia w najnowszej historii Ameryki Łacińskiej, w ramach jednej akcji.

Czy wiemy już dzisiaj dokładnie, jaka była liczba ofiar masakry? Czy lista zabitych umieszczona w książce (767 ofiar) jest pełna czy też zmieniła się ona w ciągu ostatnich 20 lat?

Lista się zmieniła. Prawdopodobnie ofiar jest nieco mniej niż 1000. Imiona i nazwiska, zwłaszcza imiona i nazwiska dzieci, bardzo trudno ustalić, ponieważ tak mało osób przeżyło. Często sąsiedzi pamiętają tylko: „A, ci to mieli trójkę, a może czwórkę dzieci?”, więc nie możemy mieć pewności. Gdy sporządzamy spis ofiar, dochodzi się do momentu, kiedy już dalej nie można mieć absolutnej pewności.

(img|387268|center)

Może to niemądre pytanie, ale zastanawiam się nad tym, czy to, co wydarzyło się w El Mozote można w ogóle w jakikolwiek sposób zrozumieć, w jakikolwiek sposób wytłumaczyć? Owszem, trwała wojna domowa, coraz brutalniejsze ataki przepuszczały obie strony (zarówno siły rządowe, jak i lewicowa partyzantka), z dnia na dzień następowała eskalacja konfliktu. Czy można w związku z tym powiedzieć, że El Mozote było – mówiąc wprost – naturalną konsekwencją zaogniającego się, coraz ostrzejszego konfliktu?

To bardzo dobre pytanie, na które niezwykle trudno jest odpowiedzieć. Prawdą jest, że w czasie wojny ludzie postępują z pozoru nieracjonalnie. Bardzo często wiąże się to z pokazem siły i determinacji w rodzaju: „Pokażemy partyzantom, że nas stać, że posuniemy się do tego, że zabijemy tysiąc osób”.

Ważną postacią dla armii salwadorskiej był słynny pułkownik, który przeszedł na stronę partyzantów w czasie operacji wojskowej nieopodal El Mozote. Siły zbrojne nienawidziły go za to, że zdradził i być może ich niechęć wobec niego w jakiś sposób wpłynęła na ich postępowanie w El Mozote.

Czy on sam pochodził z okolic El Mozote?

Nie, ale przeszedł na stronę partyzantów właśnie w pobliżu El Mozote, a wcześniej brał udział w operacji wojskowej toczącej się nieopodal. Na poziomie racjonalnym nie ma żadnego powodu, dla którego ten fakt miałby wpłynąć na decyzję o zamordowaniu tych ludzi, którzy z pułkownikiem nic wspólnego nie mieli, ale panuje przekonanie, że nienawiść, jaką korpus oficerski żywił wobec tego zdrajcy, mogła wpłynąć na skalę masakry. W tamtym czasie nie brano jeńców. Jeńców nie brały siły zbrojne, nie brali ich również partyzanci.

Pytam Pana o próbę zrozumienia tego, co wydarzyło się w El Mozote przede wszystkim z powodu niewyobrażalnego, bezgranicznego, „czystego” bestialstwa i barbarzyństwa żołnierzy z batalionu Atlacatl, którzy mordowali, gwałcili, podrzynali gardła, wieszali na drzewach i palili mieszkańców osady. Szczegółowy opis tej „wojskowej operacji” wydaje się przerażający i nieracjonalny. Właśnie skalę tego okrucieństwa najtrudniej pojąć. I właśnie dlatego wspomniałem wcześniej o niesubordynacji żołnierzy, o akcji, która najwyraźniej wymknęła się spod kontroli.

Doskonale rozumiem to pytanie, dlatego, że szczegóły rzezi rzeczywiście są przerażające. Myślę, że przyczyn można upatrywać w dynamice zachowań grupowych. Kiedy już rozpocznie się coś takiego, uczestnicy usiłują się wykazać jeszcze większym okrucieństwem niż kolega. Dochodzi do swoistej rywalizacji. Często, ci którzy czują się słabi, ci, którzy mogliby współczuć ofiarom, postępują z największym okrucieństwem, bo starają się udowodnić, że nie są mięczakami i nie sympatyzują z ofiarami.

(img|387418|center)

Christopher Browning napisał znaną książkę pt. „Ordinary Men” („Zwykli ludzie: 101. Policyjny Batalion Rezerwy i ostateczne rozwiązanie w Polsce”) o niemieckim batalionie działającym na terenie Polski w czasie wojny. Autor opisuje w książce, że batalion policyjny mordował ludność cywilną, rozstrzeliwując ją w lesie. To straszny czyn i z wyjątkiem sadystów mało kto chciałby się czymś takim zajmować. Browning wykazał, że można było się nie zgłosić do tego zadania. Wystarczyło powiedzieć: „Nie chcę tego robić”. Ale każdy wstydził się przed kolegami i tak naprawdę nikt nie wypisał się z zadania. Nikt nie odmówił. Bo inaczej można było być posądzonym o zdradę czy o nielojalność wobec kolegów.

Z drugiej strony w Pana książce znajduje się mocna scena, w której czytamy o sporze żołnierzy dokonujących masakry w El Mozote. O ile nie mieli oni żadnych wątpliwości w przypadku mordowania mężczyzn, gwałcenia kobiet czy nastoletnich dziewczynek, o tyle przynajmniej część z nich nie chciała mordować małych dzieci. Część miała – pomimo wyraźnych rozkazów – wątpliwości.

Tak, ale dowódcy powiedzieli im: „Kto nie z nami, ten przeciwko nam”, czyli musicie wykonać rozkazy, bo inaczej dołączycie do ofiar. Pod tym względem sierżanci byli bezwzględni.

Skoro już mówimy o tych przerażających, brudnych czynach, nie sposób nie zapytać o koszty pracy reportera i korespondenta wojennego. W Polsce również od jakiegoś czasu sporo pisze się i dyskutuje na ten temat. Myślę tutaj nie tylko o cenie, jaką płaci sam reporter, ale także jego rodzina, najbliżsi, przyjaciele. Mowa o powrocie z kolejnego przerażającego miejsca i dzieleniu się tym, co się przeżyło/usłyszało/widziało żonie czy bliskim. Mowa o sposobach radzenia sobie ze stresem, traumami, o zrzucaniu z siebie „ciężaru opowieści”.

Nie wiem, jak inni sobie z tym radzą, ale ja nie opowiadam tych historii żonie. Staram się po prostu je opisać. Nie umiem przenalizować ani ustalić, w jaki sposób to na mnie wpływa. Staram się tylko napisać historię w sposób najbardziej zrozumiały i wyczerpujący. Przemoc zawsze występuje w tego typu opowieściach i dla mnie najtrudniejsze jest właśnie opowiedzenie historii w sposób dokładny, precyzyjny.

(img|387264|center)

Czy na początku lat 90., gdy zajął się Pan tematem El Mozote i – szerzej – wojny domowej w Salwadorze, był to popularny temat w Stanach Zjednoczonych? Czy też był to raczej temat bardzo niszowy, przeznaczony dla wąskiego grona, wyłącznie dla specjalistów?

Myślę, że gdyby przeprowadzić ankietę wśród ówczesnych amerykańskich czytelników, pytając ich o zainteresowanie tą tematyką, prawdopodobnie odpowiedzieliby, że nie, nie są zainteresowani, ale uważam, że ważne historie zawsze doczekują się swoich czytelników. Najpierw „New Yorker” opublikował moją relację, zajęła ona cały numer magazynu. Tygodnik istnieje już prawie 100 lat i wcześniej zdarzyło się tak tylko dwukrotnie w historii pisma. Za pierwszym razem była to Hiroszima, za drugim – szkodliwy wpływ środków owadobójczych (od tego artykułu zaczął się de facto ruch ekologiczny). Tak więc dzięki temu, że „New Yorker” postanowił wtedy poświęcić cały numer na tę historię sprawił, iż milion czytelników pisma zdało sobie sprawę, że jest to bardzo ważna historia.

Jak się domyślam, z punktu widzenia amerykańskiego odbiorcy najbardziej interesujący i budzący największe kontrowersje był wątek amerykańskiej pomocy finansowej, militarnej czy szkoleniowej, udziału Amerykanów w wojnie domowej w Salwadorze?

Mniej więcej połowę historii poświęciłem samej masakrze, drugą połowę – próbom jej zatuszowania. Próby zatuszowania masakry przez amerykańskie władze są równie fascynujące jak opowieść o tym, jak doszło do masakry. I to rzeczywiście wzbudziło wielkie kontrowersje.

Czy można powiedzieć, że „Masakra w El Mozote” jest rodzajem oskarżenia Waszyngtonu i władz Stanów Zjednoczonych? To zarazem pytanie o ideologiczność reportażu: czy pańska książka jest zaangażowana? Czy można powiedzieć, że jest lewicowa? Zapewne wolałby Pan uniknąć jakiegokolwiek przyporządkowania?

(śmiech) Oczywiście, wolałbym uniknąć takiego przyporządkowania. Z perspektywy ówczesnego sekretarza stanu można było uznać, że książka reprezentuje tendencje lewicowe. Ja uważam, że stanowi ona próbę opowiedzenia tego wydarzenia w sposób zgodny z faktami. Niektórzy mogą uznać samą decyzję o zajęciu się tą sprawą za wyraz lewicowego światopoglądu autora. Innymi słowy, już sama opowieść stanowi krytykę władz rządu.

Pytam o polityczne/ideologiczne zaangażowanie dlatego, że z lektury książki można wyciągnąć wniosek, iż ofiarami konfliktu są nie tylko mieszkańcy El Mozote, ale także lewicowi partyzanci. Często są przedstawieni jak zagoniona, ścigana, spychana do jaskiń czy w góry zwierzyna i jednak sympatia czy współczucie czytelnika znajduje się właśnie po stronie partyzantki.

Tak, ale proszę pamiętać, że pod koniec książki czytamy o udanym zamachu na Monterrosę. Można zatem powiedzieć, iż zwierzyna łowna staje się w pewnym momencie drapieżnikiem.

Mówimy tutaj sporo na temat zbrodni, zatem musimy przynajmniej wspomnieć o karze. Czy sprawcy masakry zostali ukarani? Czy ktokolwiek poniósł konsekwencje swoich czynów? Czy zbrodnie zostały rozliczone?

W Salwadorze opracowano raport „Od szaleństwa do nadziei”, gdzie napisano, że za masakrę odpowiada Domingo Monterrosa, który, oczywiście, już nie żył. Nie żył również generał Flores. Nikogo nie ukarano, nikt nie poniósł odpowiedzialności karnej za El Mozote. W Stanach Zjednoczonych odbyły się procesy wyższych oficerów salwadorskich sił zbrojnych, w tym generała Videsa Casanovy, ale nie było żadnego procesu w sprawie El Mozote.

(img|387265|center)

Dotarłem również do informacji, że dopiero w grudniu 2011 roku rząd Salwadoru przeprosił za masakrę w El Mozote. 30 lat po wydarzeniu.

Tak, tylko że obecnie w Salwadorze rządzi partia FLMN, która wywodzi się z tego lewicowego ruchu partyzanckiego. O przeprosinach osób, dowódców czy rządów rzeczywiście odpowiedzialnych za masakrę nic mi nie wiadomo.

*Rozmawiał: Grzegorz Wysocki (WP.PL). *

d27ifw4
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d27ifw4