Trwa ładowanie...
recenzja
17-04-2012 14:41

Maraton dla Radka, encierro dla czytelnika

Maraton dla Radka, encierro dla czytelnikaŹródło: Inne
d1d5r7b
d1d5r7b

Na okładce Trzydziestego kilometra – opublikowanej przez wydawnictwo Jedność powieści zamieszkałego w Polsce Włocha, Stefano Redaellego - pisze Krzysztof Masłoń:
"Przypomnijmy sobie 'Forresta Gumpa', świetny film Zemeckisa, w którym jednak brakowało kropki nad i. Tę kropkę stawia teraz mieszkający w Polsce i stąd świetnie znający krakowskie realia, piszący po włosku prozaik. (...) Dawno nie czytałem książki tak jasnej i prostej w swoim przesłaniu, wzruszającej, ale może jeszcze bardziej krzepiącej. Jak najdalszej od poradnikowego dydaktyzmu i taniego mędrkowania".
Hm… Czytelnik powinien krytykowi wierzyć, czyż nie? Po powyższej zapowiedzi spodziewa się więc lektury co najmniej satysfakcjonującej.

Bohater Redaellego niewiele ma wspólnego z bożym prostaczkiem Gumpem, chłopaczyną o ujmującej osobowości i ograniczonych możliwościach intelektualnych, od dzieciństwa do dorosłości na przemian popełniającym głupstwa i dokonującym wielkich rzeczy – ot, tak, przypadkiem, bez zrozumienia zależności przyczynowo-skutkowych. Radka Mazdana poznajemy, gdy jest już dojrzałym, trzydziestoośmioletnim mężczyzną, oczytanym, uzdolnionym muzycznie, mającym za sobą studia medyczne (według autora – który widać nie dowiedział się zbyt dokładnie, jak wygląda system szkolenia polskich lekarzy - również pracę magisterską obronioną na najwyższą ocenę), specjalizację z pediatrii i kilkanaście lat pracy w szpitalu. Jego uporządkowany świat wali się w gruzy, gdy niemal równocześnie traci pracę (bez własnej winy i bez żadnej szczególnej przyczyny, po prostu „nie odnowiono z nim kontraktu, pomimo obietnic”) i dziewczynę, z którą był od paru lat i wiązał z nią wszystkie swoje dalsze plany (na oświadczyny Radka Ania reaguje co najmniej
dziwnie i wkrótce znika, zacierając za sobą wszystkie ślady). Z marazmu i depresji wyrywa go podjęta pod wpływem zupełnie przypadkowego impulsu (to jedyne, co go z Forrestem łączy!) decyzja o starcie w dorocznym krakowskim biegu maratońskim. Trzy miesiące treningu pod okiem doświadczonego biegacza i dobre zdrowie to za mało, by wygrać, ba, nawet by zająć jakieś sensowne miejsce. Ale przecież nie chodzi o zwycięstwo w sensie dosłownym – tylko o zwycięstwo nad sobą i niesprzyjającymi okolicznościami życiowymi…

Niestety, dostęp online do publikowanych w „Rzeczpospolitej” tekstów Masłonia zarezerwowany jest dla prenumeratorów, a poszukiwanie papierowego wydania gazety sprzed ponad miesiąca kosztowałoby zbyt wiele czasu i energii bez gwarancji, że się powiedzie, nie udało mi się więc dotrzeć do całego tekstu cytowanej na okładce recenzji i dowiedzieć się, czym ma się wyrażać obecność tej brakującej „Forrestowi Gumpowi” kropki nad "i". Pozostają zatem samodzielne dociekania. Najbardziej prawdopodobną tezą wydaje mi się ta, że biegowi Forresta – podobnie zresztą jak większości jego poczynań - nie przyświecała żadna konkretna idea, a po jego zakończeniu nic się w psychice bohatera nie zmieniło, zaś bieg Radka jest wyzwaniem, zmierzeniem się z ograniczeniami własnego organizmu i własnej psychiki, przepustką do pogodzenia się ze sobą i znalezienia celu życia. Ze względu jednak na omówioną powyżej charakterystykę postaci trudno się temu dziwić; „Forrest Gump” mówi przede wszystkim o pokonywaniu barier i szukaniu własnego
miejsca w społeczeństwie przez osobę niepełnosprawną umysłowo, Trzydziesty kilometr natomiast o poszukiwaniu drogi do dobrostanu fizycznego i duchowego przez człowieka wykształconego i w pełni świadomego – toteż stwierdzenie, że jeden z tych utworów posiada to, czego drugiemu brakuje (abstrahując od kwestii czysto technicznych), wydaje mi się lekkim uproszczeniem. Tak czy inaczej, przesłanie Trzydziestego kilometra wydaje się ze wszech miar warte zauważenia.Choć może byłoby bardziej wyraziste bez quasi-coelhowskiego sosu z „jądra duchowego”, „Bezpośredniego Ataku na Podświadomość” i „drogi świętego Jakuba” (czyli pielgrzymki do Santiago de Compostela), proponowanej Radkowi przez psychologa jako kolejny etap pracy nad sobą.

Ale to nie pomysł na fabułę sprawia, że czytanie Trzydziestego kilometra dostarcza wrażeń dalekich od spodziewanych. Niestety, pod względem literackim powieść pozostawia bardzo dużo do życzenia, momentami przypominając raczej dzieło gimnazjalisty pracującego w pocie czoła nad poprawą oceny z polskiego na trójkę. Liczba błędów gramatycznych („to odpowiedni moment dla nas dwoje”, „wspominając o prawie Murphy’ego dotyczącego biegaczy”), stylistycznych („Nie jest to konieczne, rana na kolanie to mniejsze zło, natomiast jeżeli mieliby coś na wskrzeszenie umarłych typu eliksir Łazarza, przyjąłby z wdzięcznością, Radek próbował żartować.”), językowych („pewnej wschodzącej pisarki”, „hebanowy kolor jego mięśni”, „bolała go każda część kończyn dolnych: odciski, stopa, pięta, kostki, kolana”, „całe szczęście, że nie ubrał T-shirta”), merytorycznych („hymn UK – ‘Odę do radości’ ”, „ząb miał trzy ziarniaki”), interpunkcyjnych („Po chwili, przeszywający ból w stopach, upewnił go, że to, co przeżywał było
prawdziwe.”), a nawet ortograficznych („wybrali je z pośród butów”) jest w stanie doprowadzić do białej gorączki stosunkowo mało wymagającego polonistę. A nawet w tych partiach tekstu, w których brak oczywistych błędów, styl jest momentami tak nieporadny, że aż trudno uwierzyć, by coś podobnego mogło wyjść spod pióra człowieka zawodowo parającego się pisaniem: „Jego lewa stopa była dłuższa od prawej. Dowiedział się o tym pewnego dnia, kupując buty w promocji. Przymierzył je i świetnie mu pasowały. Kiedy poszedł do kasy, żeby za nie zapłacić, odkrył, że były nie od pary. W końcu i tak je kupił w dwóch różnych rozmiarach.”; „Robert powiedział, że i tak muszą zaliczyć ustalone wcześniej dwie godziny biegu, nawet gdyby mieli biegać tam i z powrotem jak idioci.”; „ten kazał sobie przysiąc, żeby to było ostatni raz, bo w końcu każe je [buty –przyp.rec.] sobie zwrócić”. Nie znając języka oryginału, trudno wyrokować, w jakim stopniu mankamenty stylistyczne i językowe są winą autora, a w jakim tłumaczki. Czy tak, czy
owak, pomiędzy powstaniem tekstu a jego drukiem jest jeszcze coś takiego, jak „redakcja i korekta”. Automatycznie rodzi się pytanie, czy osoba odpowiedzialna za ten etap procesu wydawniczego Trzydziestego kilometra nie wie, że maturę się zdaje, a nie „kończy”, pokarm napojem popija, a nie „przepija”, koszulkę wkłada, a nie „ubiera”, że przebiec można ileś metrów czy kilometrów, a nie godzin, nie orientuje się, jakich przypadków rzeczownika używa się w określonych konstrukcjach gramatycznych i co to jest podmiot domyślny – czy też po prostu nie zadała sobie trudu, by całe dzieło uważnie przeczytać, wychodząc z założenia, że jeśli znany krytyk napisał pochlebną recenzję, to czytelnik wszystko kupi?

d1d5r7b

Otóż nie! Nie kupuję niechlujstwa językowego, wychodząc z założenia, że szczytna idea w żałosnej formie literackiej to rzecz jeszcze gorsza, niż, powiedzmy, filiżanka z wykwintnej porcelany, zapakowana w brudny karton po proszku do prania. Filiżankę bowiem można ze szkaradnego opakowania wyjąć, umyć i już bez przeszkód rozkoszować się piciem z niej, zaś w przypadku tekstu literackiego analogiczna procedura jest niemożliwa…

d1d5r7b
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1d5r7b