Małgorzata Zdziechowska: Nasza polska "Doctor Dolittle" i zaklinaczka zwierząt
Małgorzata Zdziechowska to osoba niezwykła. Odważyła się na coś, o czym inni mogą jedynie pomarzyć. Wyruszyła w świat, by spotkać się oko w oko z dzikimi zwierzętami i ... trochę im pomatkować. Autorka kilku książek dla dzieci odwiedziła 4 kontynenty i odbyła 13 wolontariatów. A wszystko z bezwarunkowej miłości do zwierząt i świadomości, że wzajemnie od siebie zależymy.
To miała być zwykła podróż do Australii. Zamiast zwiedzać kontynent wybrała jednak coś innego - bycie zastępczą mamą dla dzikich zwierząt. Ta przygoda całkowicie zmieniła jej życie i ścieżkę kariery.
Jak to się stało że trafiła Pani na wolontariat?
Zaczęło się od Australii. Pojechałam tam ze znajomą, żeby połączyć wakacje z czymś pożytecznym. Podczas gdy ona zwiedzała, ja całe dnie spędzałam w ośrodku dla dzikich zwierząt. Pracownicy szybko zaczęli zwracać mi uwagę, że mam dobry kontakt ze zwierzętami. Spodobało mi się. Potem każdy mój kolejny wyjazd był połączony z pracą w ośrodkach. Dziś nie wyobrażam sobie, żebym mogła po prostu pojechać na zwykłą wycieczkę, która polega na zwiedzaniu świata. Niedawno po raz kolejny wróciłam z Australii. To był mój trzynasty wolontariat.
I na czym one właściwie polegają?
W Australii zajmowałam się małymi kangurkami i walabiami. Zastępowałam im mamę – podawałam mleko, stymulowałam do załatwiania się i czyściłam klatki. Często pełnię właśnie rolę ich mamy zastępczej. Generalnie w ośrodkach przebywają trzy rodzaje zwierząt: takie, które zostały sierotkami oraz ranne lub chore i byłe zwierzaki "domowe”. Naszym celem jest zaopiekować się nimi na tyle, aby móc je potem wypuścić na wolność, choć nie zawsze jest to możliwe.
Jakie warunki trzeba spełnić aby zostać wolontariuszem do pracy z dzikimi zwierzętami?
Przede wszystkim trzeba dobrze znać język angielski. A jeśli jedzie się do Ameryki Południowej, to przydaje się również znajomość hiszpańskiego. Trzeba być zdrowym fizycznie i psychicznie, trzeba kochać zwierzęta i być gotowym do ciężkiej pracy. Na miejscu nowi wolontariusze przechodzą szkolenie. Osoby doświadczone mają więcej kontaktu ze zwierzętami i opiekują się najmłodszymi. To najtrudniejsza praca, wymaga wielu cierpliwości i gotowości do poświęceń – choćby wstawania w nocy.
Czy wyjazd na wolontariat jest kosztowny? Jak wygląda to z perspektywy finansowej?
Płacimy za przeloty, za zakwaterowanie i wyżywienie, więc nie jest to tania sprawa. Ośrodki nie mają wsparcia rządowego – utrzymują się z datków, czasem turystów i pracy wolontariuszy. Aby móc sobie pozwolić na tego typu wyjazdy poza normalną pracą prowadzę sporo aktywności – piszę książki, tworzę filmiki itp. Pieniądze to najtrudniejsza rzecz w tym wszystkim.
Na zdjęciach ze zwierzętami widać wzajemną relację emocjonalną. Czy trudno jest potem opuszczać ośrodek? I czy trudno przychodzi pani i innym wolontariuszom żegnać się z nimi, gdy wracają na wolność?
Bardzo ciężko jest opuszczać ośrodek, zwłaszcza, gdy opiekuję się maluchami – bowiem wtedy spędzam z nimi bardzo dużo czasu i bardzo się przywiązuję. Więc pożegnania zawsze są wzruszające. Zawsze powtarzam im, że je kocham i zawsze będę kochała i przytulam. Natomiast, kiedy możemy wypuścić zwierzaka z powrotem na wolność, czuję wielką radość, że się udało. Dla takich chwil warto żyć.
Pani najważniejsze spotkanie?
Każdy zwierzak jest dla mnie wyjątkowy i każdy ma miejsce w moim sercu na zawsze. Ale przytoczę dwie historie. W Peru opiekowałam się czterema osieroconymi wełniakami (małpy). Jeden z nich – Lina – nie był w stanie normalnie się poruszać. Codziennie jak przychodziłam, sunął do mnie wspinał się i całymi dniami siedział przyczepiony do mnie. Rehabilitowałam go i robiłam masaże na łapki. Najgorsze było to, że on wcale nie miała ochoty ćwiczyć, na szczęście był łasuchem. Bardzo pomogły mi specjalne kulki bananowe, które dostawał jako nagrody. Lina, jak tylko je widział, był w stanie zrobić dużo więcej niż normalnie. Z czasem zaczął ze mną schodzić na posiłki, następnie coraz więcej czasu spędzał poza mną, zaprzyjaźnił się z pozostałymi małpkami, które wcześniej traktował jako konkurencję (i np. szczypał je, jeśli też na mnie wchodziły, żeby się przytulić). Pewnego dnia siedziałam i obserwowałam moje maluchy, a Lina skoczył na drzewo, a potem zaczął się na nim bawić z Buddą (innym wełniakiem). Aż mi się łezka w oku zakręciła. Powiedziałam wtedy do niego: Lineczko jestem z Ciebie taka dumna. Wełniaki te następnie trafiły do tzw. "prerelease enclosure", czyli na quasi wolność i miały zostać wypuszczone na wolność.
A drugie spotkanie?
Druga historia wiąże się z dzikim ostronosem, który przychodził do ośrodka La Senda Verde. Kantutę poznałam już pierwszego dnia wolontariatu w tym ośrodku. Ostronos ten pojawiał się w poszukiwaniu jedzonka, ale szybko się ze mną zaprzyjaźnił. Jak tylko mnie zobaczyła podążała za mną niczym jak pies, wskakiwała mi na kolana i domagała się pieszczot. To było piękne, bo była wolna i dzika, robiła co chciała, a chciała być moją przyjaciółką: przychodziła do mnie, żeby dać buziaka, albo zasypiała na kolanach.
W mediach bywa pani nazywana polską Doctor Dolittle. Od kiedy zaczęła się fascynacja życiem zwierząt?
Zwierzęta były w moim życiu od zawsze. Odkąd byłam małą dziewczynką mieliśmy zwierzaki domowe, ale także uratowaliśmy z rodzicami żabę z laboratorium, osieroconego jeżyka itp. Cała moja rodzina kocha zwierzęta i zawsze im pomagała. Podczas mojego pierwszego wolontariatu w Australii okazało się, że z dzikimi ssakami mam równie dobry kontakt co z psami. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale po prostu się rozumiemy. Myślę, że takim kulminacyjnym momentem był mój drugi wolontariat, na którym uratowałam małą lwiczkę, której nie dawano zbyt dużych szans na przeżycie. Kiedy zaczynałam się nią opiekować była tak chudziutka, że czułam jej żebra. Piła jedną piątą swojej porcji, po czym padała wycieńczona. Najgorsze było to, że początkowo nie chciało jej się walczyć. Na szczęście udało mi się to zmienić. Ivy zaczęła lepiej jeść, robiła się coraz grubsza i silniejsza, a kiedy wyjeżdżałam była zdrowa i szczęśliwa. I wtedy zrozumiałam, że to największe szczęście na świecie – uratować życie małej istoty.
O czym jest książka "Świat dzikich kotów" i do kogo jest skierowana?
Na wolontariat jeżdżę już od wielu lat i zajmuję się dzikimi zwierzętami – kotami, małpami czy torbaczami. W grudniu ukazała się moja książka "Świat dzikich zwierząt””, a w zeszłym tygodniu: "Świat dzikich kotów”. Ta publikacja jest skierowana do dzieci w grupie wiekowej 9-12 lat. Opisałam w niej jedenaście gatunków dzikich kotów: znane jak lwy czy jaguary i mniej znane jak oceloty czy jaguarundi. Razem z wydawnictwem postanowiliśmy zrobić coś innego niż zwykle. Dzieci przecież lubią się bawić. W książce umieściliśmy nie tylko informacje, ale również quizy, naklejki i łamigłówki – wszystko, co może uczyć poprzez zabawę.
Co konkretnie chciałaby pani przekazać młodym ludziom poprzez swoje książki?
Kilka dni temu zobaczyłam na Facebooku ciekawą grafikę: przedstawia domek z kart, a ludzie są na samej górze. Jeśli zniszczymy podstawy (w tym świat dzikich zwierząt), to cała konstrukcja się rozpadnie. Chciałabym zaszczepić w młodych ludziach miłość i szacunek do zwierząt. Chciałabym, aby zrozumieli, że nie jesteśmy sami na tym świecie.
Oby tak się stało. Dziękuję za rozmowę a czytelników zapraszamy do księgarń.
O autorce:
Małgorzata Zdziechowska - Jest dziennikarką, producentką, autorką książek dla dzieci, a przede wszystkim miłośniczką zwierząt. Od wielu lat jeździ na wolontariaty i opiekuje się dzikimi zwierzętami. Odwiedziła 13 ośrodków na 4 kontynentach, gdzie pracowała z prawie 100 rodzajami ssaków. Jest autorką książek: "Świat dzikich zwierząt”, "Zwierzaki dzieciaki. 365 dni z życia dzikich zwierząt” i "Zwierzaki podróżniczki Gosi”.