Nie jestem zapamiętałą amatorką powieści historyczno-przygodowych, a wojny krzyżowe nie są okresem historycznym, do którego czułabym specjalny sentyment; na Rycerzy Królestwa skusiłam się jednak, dowiedziawszy się, że we Francji książka zbiera entuzjastyczne recenzje, a i nasze media zachwalały ją dość energicznie. Niestety, okazała się mocno przereklamowana, choć autor podszedł do tematu naprawdę poważnie, przegryzając się przez imponującą bibliografię, której pełny wykaz znajdziemy na końcu książki. Echem tej mozolnej pracy jest spora ilość obszernych wstawek typu kronikarskiego, aż gęstych od nazwisk i dat, oraz obecność w tekście łacińskich i arabskich wyrażeń, z których tylko nieliczne (zresztą dopiero z inicjatywy polskich tłumaczy) zaopatrzono przypisami; człowiek starszej generacji z łaciną sobie poradzi, a co to takiego np. howdah - dojdzie być może drogą dedukcji, ale już na przykład gimnazjalista, choćby miał za sobą całego Dumasa i Sienkiewicza, może mieć kłopot z odszyfrowaniem wielu fraz
i terminów. To jednak drobiazg. Gorzej, że autor uległ modnej ostatnio tendencji i postanowił tak mozolnie dopracowane tło ubarwić fantastyką, czego rezultatem jest pewna dezorientacja czytelnika: tu przychodzi nam się przegryźć przez spory kawałek autentycznej historii papiestwa, ówdzie trafiamy w ślad za bohaterami do mitycznej oazy Amazonek albo wysłuchujemy zwierzeń gadającej głowy nieboszczyka, w dodatku „zaprogramowanej” przez maga, współpracującego z sektą asasynów.
Najlepiej i najbardziej wiarygodnie udają się Camusowi fragmenty, utrzymane w konwencji powieści łotrzykowskiej z elementami humorystycznymi, jak ten opisujący działalność handlarza relikwiami. Kiedy jednak przychodzi mu streszczać tło historyczne, styl staje się suchy i sztywny (a, doprawdy, nawet tak przyciężką tematykę da się ożywić i ubarwić, weźmy choćby Królów przeklętych Druona czy Filary ziemi Folletta), zaś w momentach obfitujących w dramatyzm przybiera odcienie czasem zbyt egzaltowane i patetyczne. Skutecznie utrudnia lekturę pokaźna ilość zgrzytów leksykalnych ( „przerzuty wszawicy”, „wykwity w formie przerażających motywów”, „świętowali ich niczym prawdziwych wyzwolicieli miasta”), stylistycznych i/lub logicznych („Wytłumaczenie z pewnością musiało tutaj się znajdować”; „Był on jednakże, jakkolwiek o tym nie wiedział, szczęśliwym posiadaczem prawdziwej relikwii, o której nigdy nic nie powiedział.”; „Niektórzy ukryli zwierzęta domowe, udając, że głód i sroga ciemność doprowadzają ich do
obłędu, i że rzucą się na nacierających wrogów, jeśli ci w ogóle zdołają wkroczyć do miasta” ). Między nimi trafiają się, nieliczne co prawda, anachronizmy. Po obozie muzułmanów krąży samotna i mocno wyemancypowana młoda niewiasta, nosząca zupełnie niewiarygodne jak na owe czasy i środowisko imię Kasjopeja (być może moja wiedza historyczna jest nikczemna, ale jestem przekonana, że imion zaczerpniętych z mitologii greckiej nie nadawano w średniowieczu ani muzułmankom, wśród których, jak można sądzić, dziewczyna się wychowała, ani tym bardziej córkom chrześcijańskiego rycerstwa, do których, o czym dowiemy się pod koniec, waleczna panna przynależy). Podobnie nie najstosowniejsze wydaje mi się użyte przez jednego z bohaterów przyrównanie pięknej kobiety do lamy, ta bowiem żyje wyłącznie w Ameryce Południowej, której istnienia nie byli wówczas świadomi nawet najbardziej światli mędrcy; osobiście przypuszczam, że przekłamanie mogło powstać w tłumaczeniu, być może w języku francuskim istnieje jeden tylko termin na
określenie samicy lamy i wielbłąda, zwłaszcza że zwierzęta te są bliskimi krewnymi.
Miejscami brakuje też konsekwencji w pisowni niektórych nazw własnych: Żyd i żyd, Aryman i Ahriman. Niestety, francuski znam zbyt słabo, by móc sięgnąć po oryginał i rozstrzygnąć, czy wszystkie te kiksy są dziełem autora, czy tłumaczy. W każdym razie poważnie się zastanawiam, czy warto chwytać się za kolejne tomy trylogii, i jeśli to uczynię, to głównie z ciekawości, jak potoczą się dalsze losy bohaterów.