Cucinotta to po włosku kuchnia. A właściwie mała kuchenka. Miejsce, które we Włoszech jest otoczone kultem, jest ważne, najważniejsze w całym domostwie – nawet jeśli małe.Cucinotta Camilli natomiast to miejsce, które ma podwójnie magiczną moc. Starsza pani, wciąż piękna i szykowna Włoszka, która w latach sześćdziesiątych po śmierci swojego ukochanego trafiła na Wyspę Błękitnych Krabów u wybrzeży Maine, to czarownica. Nie ma strasznego, zakrzywionego nosa, nie ma krogulczych pazurów, nie ma miotły, na której lata. Miotła służy jej wyłącznie do zamiatania obszernej, jasnej kuchni, na środku której stoi kuchenna wyspa i w której mieści się Szkoła Gotowania. Tę szkołę założyła Camilla tuż po przybyciu na wyspę – była wdową z małą córeczką i nie miała nic prócz silnej woli, determinacji i garści typowo włoskich przepisów w głowie. Z tego wszystkiego postanowiła zrobić użytek, rozwiesiła ulotki i zyskała cztery pierwsze uczennice. Co prawda pojawiły się na zajęciach, żeby zamiast w garnkach buszować w głowie
nowo przybyłej, ale ona potrafiła je zaczarować aromatem lasagni i podgrzewanego na świeżej oliwie czosnku. Poza tym miała dar – widziała przyszłość. W ręku trzymała trzy kamienie, a one opowiadały jej to, co się wydarzy.
Camilla doskonale wie, że umiera. Że życie wypływa z niej po kropelce. Zaprasza więc do swojego domku, wcale nie na kurzej nóżce, ukochaną wnuczkę Holly. Holly daje się zaprosić nadzwyczaj łatwo, a to dlatego, że właśnie rozstała się z mężczyzną, o którym myślała, że jest na całe życie. John był tatą ślicznej czterolatki, w której Holly była zakochana niemal tak samo, jak w jego tacie. Myślała, że stworzą rodzinę, że uda jej się uwić gniazdo, w którym pękło już wcześniej jedno jajeczko. Niestety – John zakochał się w swojej asystentce. Typowe, żałosne i tym bardziej bolesne, że Holly właśnie na dzień, w którym o tym usłyszała, przygotowała test. Gdy miała szesnaście lat, babcia po raz pierwszy wyciągnęła dla niej kamienie – a kamienie powiedziały, że przeznaczony jest jej mężczyzna, który polubi sa cordulę. A to nic innego jak owcze jelita zaprawione groszkiem i cebulą... John wypluł w chusteczkę kęs potrawy, wypluł z siebie zerwanie i wypluł serce Holly, które już dwa lata wcześniej zdążył połknąć. Więc
Holly uciekła do babci.
Zawsze czuła się tam wspaniale, uwielbiała oglądać swoją babcię przy kuchni, uwielbiała jej pomagać, rozwałkowywać makaron, który niestety nigdy nie był tak sprężysty, jak makaron samej Camilli. No i nie była kucharką – miała instynktowny lęk przed kuchnią, odkąd w wieku siedmiu lat nosiła w sobie traumę – zrobiła dla babci kanapkę według własnego przepisu, którą nieopatrznie posypała trutką na szczury.
Ale teraz się uparła, teraz, po tym, gdy babcia odeszła cicho, bez słów, szczęśliwa i pogodzona ze światem, to ona musiała przejąć jej dom, jej kuchnię, jej kota, jej segregator z przepisami, jej szkołę gotowania. Musi nauczyć wszystkiego najpierw siebie, a potem innych. Bo w gotowaniu podobało się Holly to, że zawsze można zacząć od początku. Że nieudane risotto można wyrzucić do śmieci i na nowo ugotować ryż. A w gotowaniu Camilli podobało jej się to, że do każdego przepisu, oprócz czosnku, oliwy czy cebuli dodawała tajny składnik – życzenie, wspomnienie lub marzenie. Holly zdobywa pierwszych uczniów i rozpoczyna wraz z nimi szkołę gotowania.
To leciutka, kołysząca książka. Przewidywalna, bo wiadomo, że John, który próbuje kęsa sa corduli na początku książki, gdzieś w Kalifornii, z daleka od szkoły gotowania, nie będzie tym jednym z nielicznych ludzi na świecie, który lubi owcze jelita. Wiadomo, że Holly musi jakoś trafić do babci, jakoś inaczej, niż ślubną karocą, bo nie byłoby amora. Wiadomo, że najpierw muszą być rozlane łzy, żeby można je było zebrać w kolorową chusteczkę, a potem wycisnąć do morza i o nich zapomnieć. Wiadomo, że jak ktoś myśli o drugim człowieku, że ma oczy koloru borówek, to musi to być jakiś znak, musi to być jakaś wskazówka i nie może tak po prostu minąć takiego człowieka i pójść dalej. Wiadomo, że magia zawsze sprzyja dobremu. Wiadomo, że czarownice w książkach dla dorosłych okazują się raczej dobre, a plastikowe laleczki w kolorze różowym, z wielkimi piersiami i równie wielkim mniemaniem o sobie, które stoją na przeszkodzie wielkiej miłości, z czasem rozpadają się na części i znikają. I wiadomo, że skoro Holly
przyjechała na wyspę po pocieszenie, po nowe życie, po coś, co uniesie ją pod chmury i da radość – dostanie to. Nie jest to w końcu książka z serii rosyjskich romansów, gdzie nie wszystko zawsze idzie tak, jak bohater chce i gdzie czasem jest zbrodnia, czasem kara, a czasem samobójstwo pod kołami pociągu. Tu są łzy, owszem, są ich całe butelki po winie, całe pojemniki po lodach – a raczej po serku mascarpone, bo tutaj jada się tiramisu dla odreagowania stresów.Są niepewności, jest jedna zagubiona w świecie nastolatka, jest jedna kobieta bez mężczyzny, która boi się iść na wesele siostry sama, jest mężczyzna bez kobiety, który nie umie się dogadać z ośmioletnią córką, choć ta jest dla niego całym światem, jest przyjaciółka z przeszłości, która nosi w sobie, w piersi wielką dziurę i nie da się jej zalepić ciastem makaronowym i zalać po prostu czerwonym winem. Trzeba drążyć, aż pokaże się, jak bardzo wielka to przepaść i znaleźć budulec na rozharatane serce. Są dawne waśnie, rany, które wydawały się
zabliźnione, a teraz pieką i roztaczają wokół dziwną woń. Ale wszystko jest podszyte nadzieją, każdy ma w sobie tę cieniutką warstewkę, którą można wzmocnić sałatką Holly na złamane serce, której składnikiem jest jedno szczere stwierdzenie. A człowiek już tak ma, że woli by na końcu było dobrze. Że nawet, jeśli opowiada wszystkim, iż czyta tylko ambitną literaturę, to wolałby, żeby Adso został jednak z tajemniczą różą bez imienia, zamiast podążyć za swym mistrzem (a „W poszukiwaniu straconego czasu miało mniej tomów i było o niej i o nim, którzy jedzą razem magdalenki, leczące serce i duszę). Więc w tej książce nie chodzi o analizę psychologiczną postaci, nie chodzi o strumień świadomości, nie chodzi o problemy społeczne i pokazanie sytuacji politycznej u wybrzeży Maine w latach 1962-2011. Chodzi o to, żeby było przyjemnie. I jest. Mimo owczych jelit, ciągnących się przez wszystkie strony...