Gajusz Juliusz Cezar zwany Bucikiem nie należy do władców, o których kreśli się na kartach historii nazbyt pochlebne zdania. Jednym z delikatniejszych określeń jakimi owego Bucika się obdarza jest po prostu: szaleniec, choć nazywano go również potworem, sadystą, psychopatą, tyranem i degeneratem. Cóż, jakie realia, taki władca – wydaje się, że aby w miarę spokojnie przeżyć wówczas u szczytu władzy, należało być albo kretynem, albo kretyna udawać lub też starać się zajmować pozycję po właściwej stronie sztyletu tudzież kielicha z trucizną (i ten wniosek nie odnosi się właściwie li tylko do starożytności). By nie zostać trupem, trzeba było stąpać po trupach, w przeciwnym wypadku swędzenie pomiędzy łopatkami lub podrażnienie przełyku mogło być jednym z ostatnich doznań, o czym wydatnie przekonało się kilku ówczesnych dostojników.
Piotr Jędrosz opublikował do niedawna zaledwie cztery książki, będące przede wszystkim dziełami poetyckimi. Po trzynastu latach milczenia powrócił na rynek literacki książką Ja, Kaligula – pamiętnik szaleńca, w której podjął próbę rozprawienia się z – często zupełnie irracjonalnymi – zarzutami stawianymi rzymskiemu cesarzowi. Ukazał go jako człowieka wrażliwego, niebanalnego i przede wszystkim bardzo samotnego. Może Kaligula nie należał do najskromniejszych („Jestem bogiem. Jeśli Rzym jest środkiem świata, to ja jestem jego centrum”), może nie zawsze był konsekwentny (twierdzenie, iż żadne życie nie zasługuje na śmierć słabo koreluje z niektórymi jego krwawymi dokonaniami), jednak nie da się ukryć, że Bucik Jędrosza wzbudził we mnie niekłamaną sympatię. Był zarazem filozofem snującym ciekawe rozważania nad istotą bytu, politykiem, który doskonale znał potrzeby zdegenerowanego, zdziczałego społeczeństwa nurzającego się w zbytkach i zepsuciu oraz etykiem rozprawiającym o moralności i relatywizmie postaw.
Ten miłośnik sztuki i wielbiciel piękna osiągnął szczyt władzy, nie spodziewał się jednak, że na owym szczycie czeka go już tylko samotność i niezrozumienie. Prawidła rządzące wielką polityką pojął wręcz błyskawicznie, twierdząc: „nie te moje decyzje będą dobre, które będą słuszne, lecz jedynie te, które zostaną uznane przez większość za słuszne, nawet, gdyby miały przywieść Rzym na skraj przepaści”. Równie szybko doświadczył, jak ciężko jest żyć będąc stale otoczonym klakierami, pochlebcami – zacierają się wówczas granice tego, co racjonalne, a co zupełnie niesłuszne. Skoro każdy uczynek witany jest z aprobatą i żywiołowym entuzjazmem, naturalną rzeczą jest, że Kaligula dokonywał czynów coraz śmielszych i z pozoru bezzasadnych, wszak tłuszcza i tak będzie zachwycona. Doskonale zdawał sobie sprawę, że dzisiejsze uwielbienie tłumu może stać się jutro fanatyczną nienawiścią, nie ufał więc zupełnie opinii społeczeństwa i starał się nim rządzić wedle zasady: „najlepszym narzędziem sprawowania władzy jest strach.
Niech więc i oni się boją. Im bardziej będą drżeć przede mną, tym mniej samotny będę we własnym lęku”.
Jako dowód szaleństwa Kaliguli niektórzy ludzie przedstawiają casus Incitatusa – konia, który został mianowany senatorem. Przeczytawszy książkę Jędrosza zaryzykuję stwierdzenie, iż ów uczynek był ze wszech miar racjonalny. Senat składał się wówczas z osobników, którzy piastowali swoje urzędy li tylko ze względu na pochodzenie i rangę, zaś większość drzemała przez całe obrady budząc się jedynie na czas głosowania (i to też nie zawsze). Koń zatem sprawował co najmniej równie godnie funkcję senatora, wszak “macie takich rządzących, na jakich sobie zasłużyliście”. Zresztą kiedy patrzę czasem na obrady naszego Sejmu, postępek Kaliguli staje się dla mnie jeszcze bardziej zrozumiały, myślę jednak, że Incitatus niezbyt pasowałby do sali na Wiejskiej – był zbyt godnym i dumnym rumakiem. Piotr Jędrosz włożył w usta Kaliguli bardzo znamienne zdanie: “Czy to ja jestem szalony, czy też życie, które sukces zaprawia goryczą! Czyż mamy udawać słabszych, niż jesteśmy po to jedynie, by naprawdę słabi poczuli się silniejsi?”
Ci, którzy nie mogli się doczekać widoku krwi na arenie, zarzucali mu czerpanie przyjemności z obserwowania męczarni torturowanych. Ci zaś, którzy wyli z rozkoszy, gdy gladiator ginął od miecza swojego przeciwnika, oskarżali Kaligulę o okrucieństwo – ot, relatywizm tłuszczy.
Dzieło pana Jędrosza czytałem wówczas, gdy odbywały się w Polsce wybory parlamentarne - proszę mi uwierzyć, że czerpałem niebagatelną przyjemność konfrontując to, co działo się na ekranie telewizora z np. takimi oto fragmentami: „Zawsze zdumiewało mnie niepomiernie, jak łatwo ludzie popadają w naiwną wiarę w populistyczne, republikańskie hasła głoszone najczęściej przez samozwańczych trybunów ludowych. Jakby nie rozumieli zupełnie, iż bez względu na to, kto będzie reprezentował ich interesy, ich własny los zupełnie się nie zmieni, albowiem nie po to zdobywa się możność rządzenia innymi, by rządzić nimi sprawiedliwie, ale po to, by rządzić.” Myślę, że refleksja nad tym spostrzeżeniem może uchronić nas w przyszłości od rozczarowania i wybuchu gniewu, gdy kolejny uczciwy, zacny, porządny, krystaliczny mąż stanu okaże się li tylko spragnionym władzy megalomanem. Takich smaczków jest w książce Jędrosza bardzo wiele, co w połączeniu ze świetnym stylem autora i subtelną ironią czyni tę pozycję lekturą, obok której
nie można przejść obojętnie. W Pamiętniku szaleńca odnajdziemy również ważkie rozważania nad istotą władzy, państwa, nad marnością społeczeństwa – owe dywagacje tak bardzo przypadły mi do gustu, że dość mozolnie brnąłem przez trzeci rozdział, w którym autor skupił się przede wszystkim na wyprawie Kaliguli przeciwko Brytom i zajął działaniami militarnymi. Myślę, że te fragmenty odstają odrobinę od pozostałych części książki, jednak nie mają żadnego wpływu na moją ze wszech miar pozytywną ocenę. Próba nowego, świeżego spojrzenia na kontrowersyjną postać Kaliguli oraz literacki powrót udały się autorowi wybornie.