Listy pisze każdy, i nie ma osoby która by nie popełniła jakowego kiedyś tam.
Pisał takie Sobieski do Marysieńki, Napoleon do Pani Walewskiej, a dzieciaki do Mikołaja. Apollinaire miłosne, Van Gogh do brata, a Tolkien do wydawców.
O ile publikacja takich listów może wnieść w nasze życie coś ciekawego – to rzucić światło na zwyczaje miłosne grubo „przed” naszą prababcią, to wyjawić składniki śniadania mistrza malarstwa, czy zdemaskować seksualne zapędy dyktatora francuskiego o wzroście siedzącego psa – tak nie wiem CO i O CZYM wiedzę moją poszerzyć miałoby czytanie listów opublikowanych w dziele niejakiej Laney Katz Becker pod pięknym i porywającym tytułem Najdroższa przyjaciółko.
Jest tak zazwyczaj, że każdą nowo macaną książkę biorę i oglądam przede wszystkim „od tyłu”. Tak też się stało z dziełem Pani Becker.
Od tyłu wygląda ono imponująco – wrzeszczy słowami debiut, rak, potrzeba, fundacja, wsparcie. Co mądrzejsza Pani z tytułem naukowym dopisuje jeszcze – potrzeba, oczekiwana, wyjątkowa. No to pomyślałam – trzeba by. Trzeba by przeczytać, a i jeszcze wesprzeć. Bo książka zasadniczo wspiera, złotówka dokładnie i to fundację szczytną na dodatek. No i wsparłam. Najpierw fundację, a potem łeb opadający na stół, już nie złotówką, a ręką. Potem wspierania zaprzestałam, bo i ręka posłuszeństwa odmówiła, a pysk na stół sam leciał w trakcie czytania – O JAKIE TO DZIEŁO PORYWAJĄCE.
Ja proszę Państwa rozumiem, rozumiem: ból, troskę, ogrom, tragedia jaką jest wykryty u bliskiego rak. I to bez różnicy czy to rak piersi czy prącia, wątroby czy śledziony. Choroba jest osobistą tragedia każdego i nie podlega to dyskusji. No ale halo! Mili Państwo – to, co znajduje się w książce Pani Becker świetnie nadawałoby się na broszurę medyczną, ale nie koniecznie nazywać to skłonna jestem literaturą!
Może ja jakaś dziwna jestem, może niedzisiejsza, może staroświecka, ale uczono mnie latami i młotkiem wtłukiwano do łba – jak się coś pisze, to ma mieć początek, rozwinięcie środek i zakończenie! I jeszcze byłoby miło, gdyby zastanowić się nad konstrukcją, puentą i generalnie ODBIORCĄ. Co to potem dostanie wynik naszej ciężkiej pracy. No chyba, że piszemy pamiętnik do poduszki i listy do samego siebie...
Pani autorka tej pozycji poszła po najmniejszej linii oporu, zebrała kupę mejli, wydrukowała, spięła spinaczem i krzyknęła- „HEJ MAM DZIEŁO. JEST DOBRE, BO TRAKTUJE O BÓLU I RAKU.” No i niech mi który teraz powie, że niedoskonała to pozycja literacka, to mu zaraz wytkniemy, że na ludzki ból nieczuły, kobiety dyskryminuje, nigdy nie miał raka piersi i jest na dodatek rasistą. Aha, i przecież ze sprzedaży zeta na fundację dajemy – to już w ogóle wszystko usprawiedliwia...
To ja proszę Państwa mogę być i ten męski szowinista, co nie rozumie, albo i ten nieczuły rasista bez raka. Ale ja nie lubię tanich chwytów, i uważam, że jak się już pisze na poważne tematy to przede wszystkim należy się postarać bardziej.
A tak? W ręce moje trafił zapis historii skrzynek odbiorczo-nadawczych dwóch pań, co to jedna chora była, a druga jest. Na dodatek mogłam sobie poczytać o tym, że córka jednej nie spuszcza wody w WC, a smrodzi, mąż tej drugiej nie wraca do domu przed 19, a sąsiadka odwozi swoje potomstwo do szkoły. Aha – w między czasie bólu igłach i strachu... Jak na prywatne listy to proszę bardzo – jak na pozycję książkową - niekoniecznie.
Ja nie wiem jak państwo – ale mnie od dziecka uczyli – NIE CZYTA SIĘ CUDZEJ KORESPONDECJI, no chyba że to Van Gogh albo jaki Napoleon. Bo oni to już i nie żyją dawno i losy świata zmieniali, tak troszkę...