Literatura bez literatury i nagroda za temat, czyli Paszport Polityki dla Natalii Fiedorczuk
Natalia Fiedorczuk napisała książkę o trudach bycia młodą matką i zmaganiach z depresją poporodową. Natalia Fiedorczuk kilka dni temu dostała za książkę o trudach bycia młodą matką i zmaganiach z depresją poporodową Paszport Polityki w kategorii „literatura”. Oba te zdania są prawdziwe i nie ma w nich teoretycznie nic kontrowersyjnego. Wątpliwości budzi jednak związek przyczynowo-skutkowy, jaki zachodzi między wspomniany faktami.
Natalia Fiedorczuk napisała książkę o trudach bycia młodą matką i zmaganiach z depresją poporodową. Natalia Fiedorczuk kilka dni temu dostała za książkę o trudach bycia młodą matką i zmaganiach z depresją poporodową Paszport Polityki w kategorii „*literatura*”. Oba te zdania są prawdziwe i nie ma w nich teoretycznie nic kontrowersyjnego. Wątpliwości budzi jednak związek przyczynowo-skutkowy, jaki zachodzi między wspomniany faktami.
Sprowadzenie „Jak pokochać centra handlowe” do dwóch wymienionych wyżej haseł to oczywiście brutalne uproszczenie. Debiutancka powieść/reportaż (o czym później) dotyka również tak nośnych i istotnych dziś tematów jak frustracja i apatia klasy średniej – lub klasy do tego miana aspirującej - czy trudność w pogodzeniu własnych ambicji z byciem „pełnoetatową” matką. Książka Fiedorczuk opowiada również o absurdzie (post)kapitalizmu, przed którym, paradoksalnie, można się ukryć jedynie w galeriach handlowych. A także o pokracznych państwowych urzędach, które, zamiast wyciągnąć pomocną dłoń, bez skrupułów wymierzają nam policzek. Oraz o (...). A także o (…). No właśnie.
Ale od początku. Lucyna, narratorka, to zmagająca się z niewystarczającą ilością zleceń freelancerka, która żyje w całkiem udanym związku i wraz z mężem spodziewa się narodzin pierwszego dziecka. Nie wiemy do końca, czym zajmuje się bohaterka – szczątkowe informacje dotyczące jej pracy (na przykład wzmianka na temat „filmików o zdrowym żywieniu kociąt**”, **który musi zmontować dla swojego zleceniodawcy) każą jednak podejrzewać, że Lucyna w rubryce „zawód” wpisałaby „wszystko, co można robić przed komputerem”. Trzeba przyznać, że Fiedorczuk trafnie diagnozuje los współczesnych wolnych strzelców, skazanych na posiadanie tak wielu umiejętności, jak to tylko możliwe.
Narratorka powieści od wielu lat cierpi z powodu zaburzeń depresyjnych. Jak często w tym przypadku bywa, narodziny potomka tylko wzmagają te problemy. Lucyna, poszukując schronienia, a zarazem bodźca, który uchroni ją przed wypaleniem i apatią, podróżuje po Warszawie oraz satelickich miastach stolicy i „zwiedza” supermarkety, stacje benzynowe i fast-foody. Wymienione lokalizacje układają się w ciąg „nie-miejsc” (termin pochodzi z książki „Nie-miejsca” autorstwa francuskiego antropologa Marca Auge – cytat z jego dzieła stanowi zresztą motto powieści Fiedorczuk), a więc, w największym skrócie, miejsc pozbawionych właściciela oraz historii. Spacery po sklepowych alejkach i kawa w papierowym kubku zakupiona przy okazji płatności za benzynę zdają się odtrutką na ogarniający Lucynę bezwład.
Jak się okazuje: jest to odtrutka pozorna – w tym samym czasie, za tylnym siedzeniem samochodu, rośnie stos pustych opakowań i wszelkiego rodzaju śmieci, na uprzątnięcie których bohaterka zwyczajnie nie ma siły. Problemy psychiczne Lucyny z czasem zaczynają mieć również coraz gorszy wpływ na jej związek. Mąż bohaterki, sprawiający od początku wrażenie odpowiedzialnego i wrażliwego mężczyzny, staje się niejako barometrem zachowań narratorki, i z wolna wycofuje się z życia rodzinnego na rzecz przesiadywania w biurze do późnego wieczora.
Lucyna staje się ostatecznie niewolnicą środków farmakologicznych, które pozwalają jej na względnie zadowalające funkcjonowanie. Dodajmy: na funkcjonowanie w świecie pełnym „superbabć” i „supermatek” służących na każdym kroku pozornie bezinteresowną radą i zapominających chyba, jak wielkie wyzwanie stanowi niemal całodobowa opieka nad dwojgiem bezbronnych małych istot (w międzyczasie rodzina powiększa się o kolejne dziecko).
Na dodatek zaproponowana przez psychiatrę terapia to nie jedyny rodzaj ubezwłasnowolnienia, na jaki zostaje skazana Lucyna. Młoda kobieta staje się również niewolnicą własnej fizyczności. Obserwując w lustrze swoją metamorfozę ze zgrabnej wysokiej dziewczyny w okrągłą, mało ponętną, jak sama uważa, zmęczoną matkę, bohaterka ma coraz więcej problemów z utożsamieniem się z własnym odbiciem. I gdybym miał wskazać najistotniejszy temat „Jak pokochać centra handlowe”, postawiłbym właśnie na niemożność rozpoznania samej siebie w samej sobie.
Na zdjęciu: Natalia Fiedorczuk z Paszportem Polityki, 10.01.2017
(img|710867|center)
Grzech Fiedorczuk polega jednak na tym, że prowadzi czytelnika za rączkę, ani na moment nie pozwalając mu na jakikolwiek dialog z tekstem czy uzupełnianie luk. Jeżeli na scenie pojawia się termin „freelancer”, to w końcu trafimy na „adnotację” o treści: „Jestem przedstawicielką pokolenia umów śmieciowych, stąd gorączkowe poszukiwanie zleceń i obkładanie się pilnymi dedlajnami”. Zupełnie jak w kiepskich filmach, w których wprowadzeniu nowej postaci towarzyszy dialog: „ach, więc to pan jest tym dyrektorem cyrku, który czterdzieści lat temu uwiódł moją siostrę, a do którego pałam od dziecka żądzą zemsty, chociaż nikomu jeszcze o tym w tym filmie nie mówiłem!”.
Jeżeli mowa jest natomiast o meblach z Ikei (w porządku - Fiedorczuk pisze o sklepie „I.” i jest to jedno z niewielu niedomówień w książce), to aby uniknąć jakichkolwiek nieporozumień, narratorka rozszyfrowuje dla nas ich znaczenie, jak gdyby zakładała u czytelników brak jakichkolwiek kompetencji poznawczych: „Być może to marketing korporacji, jej kultura wizualna wyzwala jedyny swoim rodzaju uspokajający, słodki syrop poczucia bezpieczeństwa. Wypływa ono z prostych linii, symetrii, funkcjonalności”.
Z czasem to usilne dookreślanie opisywanej rzeczywistości staje się nieznośne. W kraju, który wciąż tkwi zakleszczony w objęciach patriarchatu, przypominających raczej podwójnego nelsona niż serdeczny uścisk, warto, a wręcz należy mówić o pewnych przemilczanych dotąd kwestiach dobitnie i wprost. Choćby po to, aby odrzeć z tabu fakt, że macierzyństwo nie przypomina wcale znanego z reklam spaceru po łące pełnej rosy, podczas którego przygrywa Vivaldi. „Dobitnie” nie znaczy jednak „dosłownie”. Przezroczystość stylu (a także stawianych przez narratorkę tez) jest przecież bronią obosieczną. Ułatwia zrozumienie, ale zarazem pozostawia nas obojętnymi. I tak, zamiast literatury, dostajemy blogową publicystykę, pamiętnik przetykany nieco siłową ironią i nierzadko grafomańskimi metaforami.
Fiedorczuk stwierdza w posłowiu, że jej książka jest czymś na pograniczu powieści i reportażu. I tu zaczynają się problemy związane z oceną jej dzieła. Trudno bowiem nie traktować tego stwierdzenia jako swego rodzaju asekuracji. Jeżeli przyłożymy do „Jak pokochać centra handlowe” kryteria powieściowe, stwierdzimy zapewne bolesny brak kompozycji, stylistyczną bezpłciowość, brak jakichkolwiek „operacji na języku” (może poza sporadycznymi, dość siłowymi metaforami w rodzaju „rozgotowanej zupy pretensji”). To może w takim razie reportaż? Jeśli tak, to nazbyt jednostajny narracyjnie, zaledwie szkicujący otoczenie, rozwlekły i wsobny, przeładowany ważnymi tematami, którym nie poświęca się odpowiednio dużo miejsca i namysłu.
Zdjęcie grupowe laureatów na zakończenie 24. gali rozdania nagród Paszporty Polityki 2016, w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie
(img|710868|center)
Szkoda, tym bardziej, ze detabuizacja rozmaitych kwestii związanych z macierzyństwem i kobieca cielesnością, jakiej dokonała choćby Justyna Bargielska w „Obsoletkach”, to jedno z najciekawszych zjawisk, jakie miały miejsce w polskiej literaturze najnowszej. Trudno się pozbyć wrażenia, ze Paszport Polityki jest nagrodą za temat, a nie za realną wartość literacką „Jak pokochać centra handlowe”. Wspomniana klątwa „tematyzmu”, omówiona swego czasu szerzej przez Macieja Jakubowiaka z „Dwutygodnika” , skutkuje tym, że aby zjednać sobie przychylność krytyki i publiczności, wystarczy wstrzelić się w odpowiedni „hashtag”. To literatura hasłowa, żywiąca się marzeniami o pionierstwie. Co ciekawe, owe marzenia mają szansę na realizację, o czym świadczy między innymi ciepłe przyjęcie „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć” Kuby Wojtaszczyka (#prekariat), „Nocnych zwierząt” Patrycji Pustkowiak (#alkoholizmkobiet) i wielu innych.
Być może „Jak pokochać centra handlowe”, potraktowane jako czysta publicystyka lub proza terapeutyczna, nie budziłoby aż takich oporów. Jako proza fikcjonalna (czerpiąca z doświadczeń autorki, o czym wiemy z wywiadów) musi jednak podlegać takim, a nie innym kryteriom. Daleko mi do krytycznoliterackiego konserwatyzmu i wskazywania paluszkiem na to, co literaturą jest, a co wręcz przeciwnie. Dyskusje dotyczące „wyrażania niewyrażalnego”, „nadorganizacji języka”, „funkcji poetyckiej” i innych wyznaczników literackości zazwyczaj kończą się fiaskiem. Warto postawić na intuicję, a ta podpowiada, że sytuacja, w której rodzimi twórcy, próbując przepracować problemy naszej współczesności, ograniczają się do pisania „na temat”, nie dając czytelnikowi niczego, poza świadomością, że dany temat został wreszcie podjęty (nieważne „jak?”, ważne „co?”), jest dość niebezpieczna.
I choć nie należy do pisarskich laurów podchodzić zbyt ortodoksyjnie, zadziwia fakt, że jak na kategorię „literatura”, zatrważająco mało tu literatury.
Mateusz Witkowski/ksiazki.wp.pl