Licealiści chcieli zamordować kilkaset osób. Władze długo ukrywały ich motywację
Eric Harris i Dylan Klebold z pozoru wyglądali jak zwykli licealiści, którzy uczą się do matury i myślą o studiach. W rzeczywistości na wiele miesięcy przed balem maturalnym zaczęli planować zamach bombowy na swoich rówieśników. Zrobili to 20 kwietnia 1999 r. Choć o masakrze w Columbine szybko usłyszał cały świat, to prawda o masakrze była ukrywana latami.
Dave Cullen był jednym z pierwszych dziennikarzy na miejscu zdarzenia. Przez następne dziesięć lat zbierał dokumenty do książki "Columbine", demaskując wszystkie narosłe wokół tej sprawy mity i przyglądając się losom zmagającej się z dramatem lokalnej społeczności. Korzystając z obszernego materiału dowodowego, stworzył wielokrotnie nagradzany klasyk współczesnego reportażu. Po latach od premiery w 2009 r. Cullen opracował nowe, uzupełnione wydanie, które ukazało się teraz w Polsce nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.
Poniżej zamieszczamy fragment "Columbine. Masakra w amerykańskim liceum" Dave'a Cullena w przekładzie Adriana Stachowskiego.
8. Maksymalne zagęszczenie
Niemal na pewno Eric i Dylan widzieli masakry w Waco i Oklahoma City w telewizji, jak reszta kraju. Te okropne zdarzenia wzbudzały szczególnie dużo emocji w ich okolicy. McVeigh był sądzony i został skazany na śmierć w federalnym sądzie w Denver, kiedy chłopcy chodzili do liceum na przedmieściach. Zdjęcia zniszczeń pokazywano wtedy cały czas. W swoim dzienniku Eric przechwalał się, że przebije McVeigha. Oklahoma City było według niego występem niedostatecznie ambitnym: McVeigh ustawił detonator i odszedł, nawet nie widział rezultatu swoich działań. Plany Erica miały o wiele większy rozmach.
Dzień Sądu, tak to nazywał. Columbine też miała wstrząsnąć eksplozja. Eric przygotował co najmniej siedem dużych bomb, korzystając ze znalezionego w internecie Poradnika anarchisty. Wybrał wariant grillowy: standardowe butle gazowe, te białe, szerokie i okrągłe, wysokie na czterdzieści pięć centymetrów, trzydzieści centymetrów średnicy, a w nich dziewięć kilogramów wybuchowego gazu. Pierwszy model bomby wykorzystywał jako detonator puszki z aerozolem połączone kablem ze staromodnym budzikiem z metalowymi dzwonkami. Krok pierwszy zakładał umieszczenie ich w parku niedaleko domu Erica, pięć kilometrów od szkoły. Taki ładunek mógł zabić setki osób, ale był przeznaczony tylko na kamienie i drzewa. Atak miał zacząć się od zmyłki – chodziło o zatrzęsienie okolicą i odwrócenie uwagi policji. Każda dodatkowa minuta pozwalała zwiększyć potencjalną liczbę ofiar. Chłopcy chcieli podwoić lub nawet potroić rekord McVeigha. Szacowali swój wynik na "setki", "kilkaset" lub "przynajmniej czterysta" – co było przybliżeniem dosyć skromnym jak na arsenał, który szykowali.
Eric mógł mieć jeszcze jeden powód dla zastosowania zmyłki. Świetnie czytał ludzi, a Dylan się wahał. Gdyby miał wątpliwości, zasłona dymna mogła go uspokoić. To była niewinna bomba, nikogo nie skrzywdzi, ale gdy już ją podłożą i odjadą, Dylan nie będzie miał odwrotu.
Kluczowe wydarzenie podzielili na trzy akty, jak film. Miało zacząć się od ogromnej eksplozji w stołówce. Na początku przerwy schodziło się tam ponad sześciuset uczniów. Dwie minuty po dzwonku wszyscy byliby martwi. W pierwszym akcie główne role miały odegrać dwie bomby z butli gazowych, podobne do ładunku-zmyłki. Każda była dozbrojona gwoździami i metalowymi kulkami do wiatrówki, podpięta do pełnego kanistra benzyny i mniejszej butli z gazem, a to wszystko jeszcze do budzików. Bomby wygodnie mieściły się do toreb, które Eric i Dylan mieli wnieść do szkoły pośród bałaganu spowodowanego przerwą. Dylan znowu miał wejść w zabijanie krok po kroku. Nastawianie budzika było bezkrwawe, obojętne. To nie było zabijanie – nie było krwi, krzyków. Dylan miał popełnić większość swoich morderstw, zanim będzie musiał stawić im czoło.
Kula ognia powinna zmieść większość osób w stołówce i pod- palić szkołę. Eric wyrysował dokładny plan. Rozdzielił bomby, ale umieścił je pośrodku stołówki, żeby zwiększyć pole rażenia. Planowali położyć je obok dwóch grubych kolumn podtrzymujących strop. Modele komputerowe i przeprowadzone później testy w terenie potwierdzały wysokie prawdopodobieństwo, że detonacja bomb doprowadziłaby do zawalenia się drugiej kondygnacji. Wyglądało na to, że Eric chciał patrzeć, jak biblioteka i wszyscy w niej przebywający spadają na płonących uczniów, którzy przyszli na obiad.
Gdy bomby zaczną tykać, mordercy wyjdą żwawo ze szkoły i przebiegną przez parking w dwóch przeciwległych kierunkach. Każdy z nich miał iść do swojego samochodu, które strategicznie zaparkowali sto metrów od siebie. Auta stanowiły mobilne bazy, w których mogli przygotować się na drugi akt. Wcześniejsze zajęcie miejsca zapewniało optymalne pozycje strzelnicze. Ćwiczyli uzbrajanie się kilka razy i mogli wykonać je w szybkim tempie. Bomby miały wybuchnąć o 11.17, burząc zatłoczone skrzydło budynku. Ku niebu wystrzelą płomienie, a Eric i Dylan wycelują półautomaty w stronę wyjść i będą czekać na ocalałych.
Akt drugi: czas na strzały. Wtedy dopiero miała się zacząć zabawa. Dylan będzie uzbrojony w Intratec TEC-DC9 (pół- automat, kaliber 9 milimetrów) i strzelbę, a Eric w karabinek samopowtarzalny Hi-Point 9 milimetrów i też strzelbę. Ucięli lufy strzelbom, żeby łatwiej było je ukryć. Razem dysponowali osiemdziesięcioma przenośnymi ładunkami wybuchowymi, rurobombami i bombami z suchym lodem – Eric nazywał je "świerszczykami" – a ponadto zapasem koktajli Mołotowa i zestawem fikuśnych noży, gdyby doszło do walki wręcz. Mieli założyć żołnierskie pasoszelki, do których mogliby przypiąć sporą część amunicji i ładunków. Każdy miał plecak i torbę, by wnieść jeszcze więcej sprzętu. Przyczepili sobie do ramion paski drasek, co miało pozwolić im na szybkie odpalanie bomb. Na to wszystko zarzucili czarne płaszcze – by ukryć to wszystko i kozacko wyglądać (później nazywano te płaszcze prochowcami).
Planowali wejść do szkoły od razu po detonacji wszystkich bomb. Zamierzali poruszać się osobno, ale na tyle blisko siebie, by nie tracić się z oczu – i na tyle, by uchronić się od wybuchu. Uzgodnili, że będą komunikować się na migi. Wszystko było drobiazgowo przemyślane, szczególnie ważne były pozycje strzeleckie. Szkoła o powierzchni dwudziestu trzech tysięcy metrów kwadratowych miała dwadzieścia pięć wyjść. To oznaczało, że niektórzy ocalali uciekną. Chłopcy mogli zachować kontakt wzrokowy i ostrzeliwać dwie strony budynku, w tym dwa z trzech głównych wyjść. Linie ich ognia przecinały się w najważniejszym punkcie: wejściu dla uczniów sąsiadującym ze stołówką, położonym tylko dziesięć metrów od bomb.
Ustawienie się pod właściwym kątem w stosunku do celu to standardowa praktyka amerykańskiej piechoty, uczy się jej każdego kadeta w szkole wojskowej w Fort Benning w Georgii. Przecinające się linie ognia – tak mówią na to wojskowi. Cel jest ostrzeliwany z dwóch stron, jednak lufy strzelców nie są skierowane przeciwko sobie. Nawet kiedy strzelający obróci się nagle, by trafić w uciekającego wroga, jego towarzysze będą bezpieczni. Ze swoich pierwotnych pozycji Eric i Dylan mogli bez zagrażania sobie nawzajem ostrzeliwać pole w zakresie dziewięćdziesięciu stopni. Nawet jeśli jeden ze strzelców poruszałby się szybciej niż drugi, nie wszedłby pod jego ogień. To zarówno najbezpieczniejsza, jak i najbardziej skuteczna technika ostrzału we współczesnej praktyce działań wojennych przy użyciu broni lekkiej. To był etap, którym zamierzali się cieszyć. Jednocześnie to właśnie wtedy zamierzali umrzeć. Nie żywili wielkich nadziei, że dożyją trzeciego aktu.
Czterdzieści pięć minut po pierwszej eksplozji kiedy policjanci uznaliby, że to już koniec, kiedy ekipy ratownicze zaczęłyby ładować rannych do karetek, a dziennikarze przekazywać informacje o tym horrorze przerażonemu narodowi, honda Erica i bmw Dylana miały rozerwać na strzępy ratowników i ekipy telewizyjne. W obu autach były jeszcze dwie bomby propanowe i dwadzieścia galonów benzyny rozlanej do pomarańczowych zbiorników. Ulokowali pojazdy tak, by zmaksymalizować siłę ognia w akcie drugim i zniszczenie w akcie trzecim. Auta miały być zaparkowane blisko budynku i głównych wyjść – to idealne miejsce na policyjny i medyczny punkt dowodzenia oraz ciężarówki telewizyjne – na tyle blisko szkoły i siebie nawzajem, by wysadzić większość parkingu dla uczniów. Zakładana maksymalna liczba ofiar: dwa tysiące uczniów plus stu pięćdziesięciu pracowników, a do tego policjanci, ratownicy i dziennikarze.
Eric i Dylan myśleli o masakrze przynajmniej od półtora roku. Rok wcześniej zdecydowali się co do czasu i miejsca: kwiecień, stołówka. Dookreślali szczegóły, w miarę jak zbliżał się Dzień Sądu, czyli poniedziałek 19 kwietnia. Data wyglądała na pewną. Chłopcy wspominali o niej przelotem dwa razy na nagraniach, które zrobili w czasie ostatnich dziesięciu dni. Nie wytłumaczyli tego wyboru, chociaż Eric mówił o przewyższeniu wyniku z Oklahoma City, więc być może zamierzali nawiązać do tej rocznicy, tak jak Tim McVeigh nawiązał do wydarzeń w Waco. Moment ataku miał kluczowe znaczenie. Uczniowie lubili jeść wcześnie, więc przerwa obiadowa była najbardziej popularna. Najliczniejsze skupisko ludzi w całej szkole występowało właśnie w stołówce, o 11.17. Eric znał dokładny czas, bo policzył swoje cele. Od 10.30 do 10.50 naliczył w stołówce od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu osób. Między 10.56 a 10.58, jak napisał, "kucharki zaczynają roznosić to całe g...o". Następnie otwierano drzwi numer dwa i zaczynał się "stały napływ ludzi".
Odnotował dokładnie, kiedy otwierano kolejne drzwi, a następnie liczbę potencjalnych ofiar minuta po minucie. O 11.10 rozlegał się dzwonek na koniec czwartej lekcji, a uczniowie wylewali się na korytarze. Chwilę później ustawiali się w kolejkę po jedzenie, co minutę przybywało pięćdziesiąt osób: trzysta, trzysta pięćdziesiąt, czterysta, czterysta pięćdziesiąt. Po 11.15 było ich już powyżej pięciuset. Kilka razy w notatkach Eric i Dylan umiejscowili eksplozje bomb pomiędzy 11.16 a 11.18. Ostatnim wpisom w planowanej chronologii ataku towarzyszą dopiski: "Miłej zabawy!" i "HA HA HA".
Eric i Dylan spodziewali się, że ich zamach zaskoczy społeczeństwo, dlatego zostawili nadzwyczajną ilość materiałów, w których tłumaczyli swój czyn. Zapisywali plany, wydatki, robili mapy, rysunki, zostawili po sobie całą masę źródeł logistycznych, a do tego jeszcze komentarze w notatnikach, dziennikach i na stronach internetowych. Nagrali serię filmów, które będą później znane jako "taśmy z piwnicy" – to dlatego, że spora część z nich powstała w piwnicy u Erica. Jeszcze więcej wyjaśniał dwudziestostronicowy dziennik Erica, w całości poświęcony jego przemyśleniom. Obie kroniki dużo wyjawiają, ale są też frustrująco sprzeczne. Zapiski i filmy były tak niepokojące, że biuro szeryfa zdecydowało o ukryciu ich przed opinią publiczną. Istnienie taśm z piwnicy zatajano miesiącami. Prawdziwe intencje Erica i Dylana pozostawały tajemnicą przez kilka lat.
Powyższy fragment pochodzi z książki "Columbine. Masakra w amerykańskim liceum" Dave'a Cullena (przełożył Adrian Stachowski), która ukazała się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.