STYCZEŃ 2002 ###1 stycznia, wtorek
W tym zielonym zeszycie z napisem: University of Glasgow, który dostałam od Wawrzyn a z wyjazdu naukowego do Szkocji, zanotowałam kiedyś parę szczęśliwych pomysłów. Dziś zrobiłam z niego kalendarz. Starczyło kartek do połowy maja, potem w nowym notatniku dorobię następne miesiące.
Dobrze, że każdy rok jest tajemnicą, wielowątkową powieścią pełną zdarzeń, o których główny bohater nie ma pojęcia. Autor zsyła na niego, co mu się żywnie podoba. Kto mógł przypuszczać, że Grzegorz Ciechowski, wydawałoby się całkiem zdrowy , odwróci się na pięcie i zostawi swoich przyjaciół, fanów i wrogów, choć zdaje mi się, że mimo swej bezkompromisowości wrogów nie miał.
Pamiętam, jak w marcu zeszłego roku siedzieliśmy u nas do czwartej rano, gdy zostało jeszcze tylko kilka osób; rozmawiało się o rzeczach najważniejszych, jak to zwykle bywa o czwartej nad ranem. Mam swoją teorię, że na dogasających party, kiedy jest się we własnym gronie, wszyscy mówią prawdę. Teraz, gdy zapraszałam go na moje urodziny, Ania, skupiona i zwykle cicha, druga żona Grzegorza, powiedziała, że on leży w szpitalu, że miał operację.
Piliśmy nawet toast za jego zdrowie, bo wiele osób poznało go tutaj w zeszłym roku. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że, umarł. Miał tylko 44 lata. Nic na to nie wskazywało... Tak się mówi w kondolencjach. Przypomniałam sobie dzień promocji mojej powieści Krótka historia Iwony Tramp w piwnicach u architektów. Poprosiłam Grzegorza, żeby razem z Izą Filipiak poprowadził ten wieczór , zgodził się od razu. Przyjechał po mnie i Mirka.
Gdy szliśmy razem kawałek z parkingu do klubu, powiedział mi szybko, że będzie chyba musiał pójść do szpitala, ale to drobiazg, tylko zabieg, nawet nie operacja. Nie wypytywałam, bo nie zadaję pytań. Wiem tyle, ile mi kto powie, a to i tak jest za dużo. Widywaliśmy go często na spacerze z psami, w czarnej skórzanej kurtce, ubarwiał pejzaż tej niezbyt ładnej okolicy. Nie widziałam nikogo, kto byłby tak naturalny w kontaktach z ludźmi i z psami.
Obywatel G.C., chociaż był gwiazdą pierwszej wielkości, nie był zmanierowany. Nietknięty wyuczoną mową ciała, rozumiał psy, żonę, dzieci, przyjaciół, nawet wrogów. Stanowił z tą całą menażerią spójną całość. Pewnie teraz bawi się z rajskimi psami w rajskim ogrodzie, komponuje muzykę i ma znów bujne jasne włosy, takie, jakie miał, kiedy go poznałam, dawno temu w letnim domu Magdy i Maćka.
Takie nagłe odbieranie nam cudzego życia to podły aspekt ludzkiej egzystencji. Cokolwiek tu napiszę, nic nie zmienię. Walenie łbem w ścianę, które fizycznie nic nie boli. Kilka dni temu z okazji urodzin zapisałam w dzienniku: "Starość w zasięgu ręki, ale tej ręki nie chce się po nią wyciągnąć. Śmierć już nie gdzieś na horyzoncie, dla mnie zresztą nigdy nie była odległa. Może nawet bliższa niż starość, łatwiej ją przyjąć. Starość i śmierć, dwa ciche, osłabłe psy. Podłe suki. Karmią się tobą.
Zamiast rozpaczać nad koleją rzeczy i nad tym, że Bóg, jeśli w niego wierzysz, ma cię głęboko w swej boskiej, kosmicznej sempiternie, to oczywiście brzmi lepiej niż w dupie, ale znaczy to samo, lepiej" i nie dokończyłam zdania. Nie wiem, jak bym to dziś skończyła. Co zamiast? Co lepiej?
Wczorajszy sylwester inny niż wszystkie do tej pory, spokojny, elegancki, w olbrzymim wnętrzu, w którym tych kilka osób wyglądało na zagubionych. Jak w pustym kościele, mówiło się przyciszonymi głosami, celebracja jedzenia, alkohol w normie, nikt się nie upił, bez tańców, bez szaleństw, do jakich zawsze u nas dochodziło. W nocy, gdy wróciliśmy do domu, wypiliśmy hałaśliwy toast, wrzeszczeliśmy, śpiewaliśmy, stukaliśmy się kielichami, aż dziwne, że nie posypało się szkło. Potem słuchaliśmy Jacka Kleyffa i "Salonu niezależnych".
Kiedyś odwiedziliśmy małą O. I jej małego męża L. Oboje po około półtora metra wzrostu. Parka dobrze przystosowanych liliputów. Podawali na dużych talerzach mikroskopijne porcje podczas wytwornej kolacji. W nocy, gdy wróciliśmy, jeszcze wtedy na Mokotowską, rzuciliśmy się na kości z rosołu, ogryzaliśmy mięso, śmiejąc się do łez. Postulaty na ten rok są bardzo proste.
Mniej jeść - zwłaszcza w święta była to już rozbuchana konsumpcja, udokumentowana wagą - dwa kilogramy więcej. Może ta zima z zadymkami winna. Stracić na wadze jak zwykle. Więcej ruchu fizycznego i psychicznego.
Mniej telewizji.
Więcej czytać.
Lepiej pisać.
Poprawić sztukę.
Rysować.
Słuchać więcej muzyki w filharmonii.
Być bliżej.
Teraz, w pierwszy dzień roku cieszymy się 'domem. Długo leżymy w łóżku.
Wawrzyn dzwonił z Pragi, tam spędza sylwestra.
Po południu Jacek Kleyff zadzwonił z życzeniami.
- Komu dałaś akwarelę, ważki rozpięte na skrzydłach na trzech krzyżach? - pyta.
- Markowi Edelmanowi - mówię.
A Jacek, że właśnie na nie patrzy, bo ze swoją żoną lekarką są u Marka.
Dałam go temu niepoprawnemu bohaterowi, który zawsze się wszystkich czepia, nienawidzą go antysemici i Żydzi, bo mówi prawdę jednym i drugim.
Zajrzałam do swojego pokoju i posiedziałam rytualnie przy moim wielkim biurku. Pogłaskałam blat, jakby to było żywe, ukochane zwierzę. Napisałam kilka zdań na dobry początek końca. Cieszę się, smucę się. I to się nie miesza. Radość i smutek nie dają sumy czegoś innego. Po tych wszystkich magicznych czynnościach wracam do Mirka i przy kielichach czerwonego wina świętujemy siebie samych w naszej bliskości.
2 stycznia, środa Dostałam maila od Izy Filipiak, która przeczytała Czarownice i wie, że nad nimi jeszcze pracuję. Pisałam jej, że nienawidzę ideologizacji tekstu, że moja powieść nie jest Manifestem Feministycznym ani też Manifestem Czarownicy. Pisze, żebym zapomniała o strachu przed ideolo, żebym myślała konstrukcją.
Mnie by właściwie wystarczyło, żebyś gdzieś pod koniec powiedziała to, co napisałaś do mnie, o co chodzi w tych romansach, żeby się od Ciebie odwalili z tymi morałami, bo widzisz to tak i tak, robisz, co ci się podoba. Napisałam jej, że seks to seks, kobieta też może mieć ochotę tylko na akt, i spływaj, chłopcze!
Mój mail do Izy:
Co do romansów to rzecz dla mnie całkiem jasna. Suczy popęd, wielkie potrzeby, a to, że krzywdzi się żonę, wybacz, Izo kochana, ale to wszystko dorośli ludzie. Jeśli żona widzi, że on nie jest z nią, jak trzeba, to niech kopnie go w tyłek i żegnaj, zły mężu! Tak właśnie ma być. Nie mam sentymentalnego ani mieszczańskiego stosunku do romansu, bo też nie traktuję łóżka i seksu jako romansu. To branie tego, co się chce, cielesność jest wartością samą w sobie.
Powoływanie się na krzywdę kobiet, którym odbija się męża, jest nierozsądne, bo jeśli można go odbić, to żony powinny być wdzięczne, że stało się to szybciej, a nie później. Ludziom się wydaje, że małżeństwo to polka odbijana. ###4 stycznia, piątek Mówię wszystkim, żeby telefonowali między 10.00 a 11.00, potem muszę mieć spokój.
Mail od XX.
Wielka, a może raczej mała emigracja.
Spróbuję przejść na płaszczyznę bezpiecznej rzeczowości. Co jakiś czas widzę twarze, które przypominają mi Ciebie. Na ulicy, w telewizji. Na przyjęciu poznałem kobietę, która była do złudzenia podobna do Ciebie. Niestety, tylko aparycyjnie. Po zamienieniu z nią paru słów zdecydowałem się wycofać na resztę wieczoru. W rezultacie tego zwyczajnego wydarzenia zapragnąłem z Tobą porozmawiać - stąd mój telefon. Słyszę, jak myślisz: nic takiego, normalne. Jak zawsze masz rację.
Nigdy nie myślałem, że jako pisarka mogłabyś opuścić Polskę. Byłoby to w jakimś sensie samobójcze. Mnie fascynują względności narodowościowe: względność naszych środowisk, względność naszych tradycji i przekonań, względność naszych języków, nawet względność tego, w co wierzyliśmy wczoraj i w co wierzymy dzisiaj. Dlatego ciągnęło mnie i ciągnie do zmian i nowych ludzi.
Na pewno znasz więcej i bardziej ciekawych ludzi niż ja. Ale wszyscy oni pochodzą prawdopodobnie z tego samego polskiego środowiska. Możesz pomyśleć, że jest to z mojej strony nędzna próba uzasadnienia decyzji emigracyjnej, której teraz żałuję. Może tak, a może nie, kto wie?
Jedno jest pewne, te eksperymenty emigracyjne prowadzą do zaniku języka. Wydaje mi się, że łatwiej mi pisać po angielsku niż po polsku. Miałbym ochotę mieszać polski i angielski. Mój polski pewnie pomału zanika, w angielskim brak mi ciągle pełnej swobody, nie mówiąc o finezji językowej.
Czytam dość dużo po angielsku i z przerażeniem stwierdzam, że denerwuje mnie polskie pisanie. Przesadny, nieco napuszony styl, nadmiar słów, silenie się na pseudopoetyckie określenia i porównania, nadużywanie zdrobnień. To ostatnie zawsze doprowadzało mnie do szału. Chyba kiedyś wspomniałaś, że podobały Ci się Pieniądze A misa. Jeśli tak, to powinnaś wiedzieć, co mam na myśli. Dla zabawy przetłumaczyłem pierwszą stronę Pieniędzy. Nie muszę Ci chyba pisać, jaki był efekt. Książka jest ostra, ciekaw jestem, jak wypadło polskie tłumaczenie.
Przepraszam, rozgadałem się. Do następnego listu.
Ściskam Cię mocno
XX
Odpisałam mu. To Forsa, a nie Pieniądze. Pisałam o tej książce, świetnie przetłumaczonej, do "Nowych Książek", żałowałam, że nikt u nas nie potrafi tak napisać, ja sama nie mam nerwu społecznego. Poznałam A misa, gdy promował w Polsceswój tryptyk. Mały obiad we "Fliku", kilka osób. Julia Hartwig, Jerzy Jarniewicz, Janusz Głowacki. Znużony A mis kopcił jednego papierosa za drugim, objechał pół świata, bo to przewiduje kontrakt. Był w Oświęcimiu. Obejrzeć muzeum. Zapytałam go (Janusz G. tłumaczył), jak widzi teraz swoją Strzałę czasu, powieść o holokauście. Odpowiedział, że spodziewał się tego, co zobaczył. Janusz mówił mi, że gdy A mis miał promocję w Nowym Jorku, setki ludzi pchały się do klubu na spotkanie z nim.
Tymczasem u nas, w "Czytelniku", było zaledwie kilka osób, nasze zadupie woli Jonathana Carrolla. Krytycy natomiast nie interesują się niczym, co nie przynosi im bezpośrednich profitów. Piszą tylko o tych, którzy piszą o nich, bo większość krytyków pisze teraz książki. No a Amis o Vardze nie napisze...
Jadłam awokado z gęstym sosem, musiały być w nim jakieś cholerne owoce morza, na które jestem uczulona. A Janusz G., znawca knajp, ostrzegał mnie: "Zawsze, jak nie jesteś pewna, co jest w środku, bierz kaczkę wyluzowaną". I miał rację.
Wracając do domu, jechałam z kierowcą z TV, bo po spotkaniu brałam udział w programie, i nagle na moście Poniatowskiego mówię do kierowcy: "Wiem, że damie nie wypada, ale chyba zaraz zwymiotuję", a on na to, że damie wszystko wypada, stanął, otworzyłam drzwi auta i puściłam pawia.