Leszek Balcerowicz o spotkaniu Lecha Wałęsy: Odniosłem wrażenie, że między nami jest dobra chemia
Lech Wałęsa i Leszek Balcerowicz nazywani są architektami wolności. Ich decyzje podjęte trzydzieści lat temu okazały się być kluczowe dla przemiany ustroju i polskiej rzeczywistości. Konsekwencje tych wyborów widoczne są do dziś.
Święto Wolności i Solidarności organizowane jest w Gdańsku dla uczczenia 30. rocznicy pierwszych częściowo wolnych wyborów, które odbyły się 4 czerwca 1989 r. Z tej okazji, dzięki uprzejmości Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak, publikujemy fragment książki Katarzyny Kolendy-Zaleskiej. Książka "Lech, Leszek. Wygrać wolność" to wywiadu-rzeka z Lechem Wałęsą i Leszkiem Balcerowiczem. Publikowany materiał pochodzi z 5. rozdziału książki.
Katarzyna Kolenda-Zaleska: 4 lipca 1989 roku, miesiąc po pierwszej turze wyborów, Adam Michnik pisze w "Gazecie Wyborczej” słynny tekst "Wasz prezydent, nasz premier”. Proponuje "sojusz demokratycznej opozycji z reformatorskim skrzydłem obozu władzy”. Solidarność zgodziłaby się na prezydenta wywodzącego się z PZPR pod warunkiem zgody na powołanie pierwszego niekomunistycznego premiera. Zgoda oznaczała dla opozycji wzięcie natychmiastowej odpowiedzialności za państwo w sytuacji gospodarczej zapaści.
Lech Wałęsa: Nic ze mną nie uzgadniał. Ale zasadniczo się z nim zgadzałem. Czułem, że trzeba przejść do drugiego etapu, stworzyć układ nowy, reformatorski, zmienić ustalenia Okrągłego Stołu. Ale PZPR jeszcze nie było gotowe, jeszcze myśleli, że będą rządzić.
Leszek Balcerowicz: Ten tekst wszyscy czytali z uwagą, ale nie jestem pewien, czy rozumieliśmy, że w ten oto sposób wykluwa się nowa koncepcja polityczna. W moim środowisku wiedzieliśmy, jak naprawdę wygląda sytuacja gospodarcza, i z napięciem czekaliśmy, kto zamierza się z nią zmierzyć.
LW: Ja wciąż się bałem, że oni mają te 65 procent i wezmą swoje, bo już czułem, że nadchodzi nasz czas. PZPR pod wodzą Rakowskiego z pomocą zaprzyjaźnionego OPZZ organizowała strajki w zakładach pracy, a potem wydawali oświadczenia, że sytuacja w Polsce ulega niebezpiecznemu zaostrzeniu. A sami sobie byli winni, bo rząd Rakowskiego zlikwidował kartki i uwolnił ceny. Zaczęły się strajki, bo ludzie myśleli pewnie, że od 4 czerwca to już będzie jak na Zachodzie. Piękne towary w sklepach i dużo pieniędzy. A tu nic! Puste półki i drożyzna. I kto był winny? No jak to kto? Wałęsa. Pan to wie najlepiej, żądali niemożliwego, a inflacja zabierała im to, co mieli.
LB: Z punku widzenia ekonomicznego uwolnienie cen było fatalną decyzją, ale najlepszą w tamtych okolicznościach. Bywa tak, że zła decyzja jest najlepsza. Przypominam, że rząd Rakowskiego uwolnił tylko ceny żywności. Dosłownie w ciągu nocy ceny na jajka, owoce, warzywa, mięso wzrosły o kilkaset procent, a pensje stały w miejscu. Rosła cena chleba, bo rolnikom nie opłacało się sprzedawać zboża za pieniądze, które przestawały przedstawiać jakąkolwiek wartość.
Dodrukowywano pieniądze, a to napędzało już nie inflację, a hiperinflację. W połowie roku, już po wyborach, ceny rosły o 20 procent miesięcznie, NBP drukował pieniądze o coraz większych nominałach. Sejm podwyższał płace w ramach indeksacji, co sprawiało, że inflacja rozkręcała się jeszcze bardziej, więc za te teoretycznie wyższe płace można było kupić znacznie mniej towarów. Obywatelski Klub Parlamentarny głosował w całości za pełną indeksacją płac.
LW: Tak się umówiliśmy przy Okrągłym Stole.
LB: I Solidarność, związkowcy, naciskali.
LW: Dzięki Solidarności byliśmy w Sejmie. Posłowie musieli tak głosować, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że to głosowanie ma charakter przejściowy. Pamiętam głosy przeciwne. Jerzy Osiatyński nas ostrzegał, że zarzynamy gospodarkę na ołtarzu polityki.
LB: Bardzo słuszne porównanie.
LW: Komuniści próbowali różnych rzeczy, żeby utrzymać władzę, i szantażu, i działania przez fakty dokonane. Powołali Kiszczaka na premiera [29 lipca 1989 roku], a nam chcieli dać jakieś ochłapy. To znaczy chcieli nam dać jakieś mało znaczące teki ministerialne, ale obarczyć odpowiedzialnością za rządzenie. Podczas gdy na nic nie mielibyśmy wpływu. To by nam dopiero tego naród nie wybaczył. Wygraliśmy, a tu szef bezpieki będzie rządził.
Z tym Kiszczakiem przeszarżowali. Traktowaliśmy to zresztą jak prowokację. Chcieli Jaruzelskiego na prezydenta i Kiszczaka na premiera. Dwóch wojskowych odpowiedzialnych za wprowadzenie stanu wojennego! Zaczęły mi już puszczać nerwy, powiedziałem stanowcze NIE i musiałem zacząć działać, bo społeczeństwo zaczynało mi się buntować, że jak to, nic się nie dzieje?! Z naszej strony udział w rządzie kierowanym przez kogoś z PZPR po prostu nie wchodził w grę. A był już sierpień, dwa miesiące po wyborach, czas najwyższy na podejmowanie decyzji. Nomenklatura miała już wystarczająco dużo czasu, by pogodzić się z utratą władzy.
LB: Czyj to był pomysł, żeby zrobić koalicję z ZSL i SD?
LW: W sierpniu 1989 roku było już jasne, że to my musimy przejąć władzę. I wtedy, nie uwierzy Pan, współpracowałem ściśle z braćmi Kaczyńskimi, jak rozwalić ten węzeł. Oni byli ze mną w Gdańsku, to prawda. Teraz myślę, że robili wszystko, by poróżnić mnie z Geremkiem i Warszawą, bo czuli się zawiedzeni, że nie oni rozdają karty. A bardzo chcieli mieć władzę.
LB: Rozumiem, że to oni zaproponowali historyczną koalicję z SD i ZSL?
LW: Może tak Jarosław Kaczyński teraz opowiadać, ale to nieprawda. Mnie już wcześniej to chodziło po głowie, a cała sztuka polegała na tym, jak przechytrzyć generałów, odebrać im ZSL i SD i pozbawić PZPR wpływu na rządzenie. Szef ludowców Roman Malinowski wysyłał już sygnały, że koalicja taka jest możliwa. Kaczyński poszedł na rozmowy z nim i z liderami Stronnictwa Demokratycznego, sugerując, że to ja mam być premierem, co od początku było niemożliwe. Ale tak się umówiliśmy, żeby się trochę przestraszyli.
KKZ: Dlaczego właśnie Jarosława Kaczyńskiego Pan wysłał na te rozmowy? Bronisław Geremek wydawał się bardziej naturalnym kandydatem.
LW: Mówiłem, byli ze mną w Gdańsku, obaj bracia. Wtedy współpracowaliśmy.
KKZ: Ale…
LW (przerywa): Nie dam się w to wciągnąć. Pani chce powiedzieć, że obawiałem się Geremka.
KKZ: Tak.
LW: Ja go uważałem za jednego z najmądrzejszych ludzi, ale nie we wszystkim się wtedy zgadzaliśmy. Był ostrożny, obawiał się przejścia PZPR do opozycji, bo komuniści cały czas mieli wojsko. A ja parłem do zmian i Jarosław Kaczyński wykonywał moje instrukcje. Wyłącznie moje instrukcje.
LB: Pan nie chciał zostać premierem?
LW: Pojawiła się taka koncepcja, nawet Tadeusz Mazowiecki mnie do tego namawiał, ale ja od razu odrzuciłem ten pomysł. Nawet powiedziałem publicznie: "Wy idziecie na stracenie, a ja was będę ubezpieczał”. Skąd mieliśmy wiedzieć, czy nasz rząd potrwa miesiąc, dwa czy tydzień? Sytuacja zmieniała się co godzinę, nie znaliśmy prawdziwej sytuacji państwa, nie wiedzieliśmy, jak zareaguje aparat partyjny. Tu Geremek miał rację. Potrzebny był bezpiecznik i ja nim byłem. Na wszelki wypadek. Nie chodzi więc o to, że od razu chciałem być prezydentem, bo pewnie już tak myślicie i o to niektórzy mnie oskarżają.
Nie mogłem być premierem, bo już wówczas w naszym jednolitym przynajmniej teoretycznie obozie Solidarności pojawiły się rysy. NSZZ "Solidarność” po wygranych wyborach rozwiązało regionalne komitety obywatelskie. Byłem z tego umiarkowanie zadowolony, ale zgodziłem się, że polityczny sztandar Solidarności trzeba zwinąć. Naszym reprezentantem był Obywatelski Klub Parlamentarny, czyli tych 161 posłów i 99 senatorów wybranych 4 czerwca. My byliśmy związkiem zawodowym, ja stałem na jego czele. To nie znaczy, że nie czułem odpowiedzialności za rząd, wręcz przeciwnie, ale bałem się tworzenia nowego monopolu. Natomiast politycy w OKP nie byli zadowoleni. Nie byli też zadowoleni, że Solidarność przyjęła mój plan powołania koalicyjnego rządu. Chcieli sami decydować, ale znów: wtedy to byśmy nigdy tego rządu nie powołali, boby się zagadali na śmierć.
Bronisław Geremek też nie był zadowolony, że decyzje zapadają w Gdańsku, że ja się umawiam z Kaczyńskimi. Ale zachował się bardzo lojalnie. Powiedział mi, że nie ma między nami sporu co do samej koncepcji politycznej. Spór był o to, gdzie zapadają decyzje. Oni chcieli, żeby wyłącznie w Warszawie, bo uważali się za demokratycznie wybraną reprezentację Solidarności. Może i tak, ale to pod szyldem Solidarności wygrali te wybory i Solidarność, władze związku, nie mogły być odsunięte od decydowania. Nie chcę tu powiedzieć, że ktoś chciał mnie odsunąć. Absolutnie nie. Trochę grały tu rolę ambicje, a trochę była to już zapowiedź nieuchronnego podziału. Przyznaję, że wtedy kontakty między klubem parlamentarnym a Solidarnością zaczęły się psuć, co w rezultacie było kluczowe dla formowania się polskiej sceny politycznej w przyszłości.
KKZ: Jest sierpień, już po wyborze generała Jaruzelskiego na prezydenta. Wy się zastanawiacie, a w tym czasie generał Czesław Kiszczak otrzymuje misję tworzenia rządu i Sejm ją zatwierdza.
LW: Ale rządu nie udało mu się zrobić.
KKZ: I Kiszczak składa rezygnację, choć jak twierdzi, ma już prawie sformowany rząd.
LW: Nieprawda. Mnóstwo osób mu odmówiło.
KKZ: I Kiszczak oświadcza, że premierem mógłby zostać lider ZSL Roman Malinowski.
LW: Kiszczak chciał sparaliżować nasze trwające od jakiegoś czasu koalicyjne rozmowy, ale my byliśmy już na innym etapie. Nawet w ZSL było widać, że to nie do odwrócenia, rolnicy też chcieli zmian, mieli własne pomysły. SD chciało się wybijać na niepodległość, tam zresztą było sporo reformatorskich głów, które zdawały sobie sprawę, że PZPR odchodzi do przeszłości. Tylko w PZPR jeszcze nie chcieli w to uwierzyć. Teraz to mówię, że komunistyczne przystawki zaczynały wierzyć w demokrację. I ja Kiszczakowi odpowiedziałem krótkim oświadczeniem – musi powstać rząd odpowiedzialności narodowej. Nie mogliśmy pozwolić, by mieli i prezydenta, i prawo do formowania rządu. Ustępstwa się skończyły.
KKZ: Napisał Pan w tym oświadczeniu, że rząd Solidarności, ludowców i SD jest dziś jedyną szansą zmiany groźnego dla kraju biegu wydarzeń. Miał Pan jeszcze wtedy obawy, że komuniści zaatakują?
LW: Teraz to już musiałem działać naprawdę szybko. Nie po to przez płot skakałem, żeby teraz się wycofać. Choć gdy przyjechałem do Warszawy, to w klubie OKP było sporo wątpliwości, czy aby na pewno zawiązywać koalicję. Mieliśmy ostrą dyskusję, ale ostatecznie mnie poparli. Warszawka się bała, a Kaczyński był za. Tylko nie wiedział jeszcze, że to Mazowiecki będzie premierem (zadowolony).
KKZ: 17 sierpnia 1989 roku pojechał Pan z Jarosławem Kaczyńskim na rozmowy w Łazienkach.
LW: Szef SD Jerzy Jóźwiak i szef ZSL Roman Malinowski byli gotowi na wspólny rząd. Ale pozostawała kwestia PZPR. Jaruzelski był w tej sprawie nieugięty. W rządzie muszą się znaleźć wszystkie parlamentarne siły polityczne. Nic więcej nie dało się wytargować. Uzgodniłem za to, że to strona solidarnościowa przedstawia kandydata na premiera. A to już było coś.
LB: Wtedy nazwisko Tadeusza Mazowieckiego pojawiło się po raz pierwszy oficjalnie?
LW: Największe zaufanie miałem do Bronisława Geremka, Jacka Kuronia i właśnie do Mazowieckiego. Niczego nikomu nie zdradzałem, tylko straszyłem komunistów Kuroniem i Geremkiem, parę razy nawet rzuciłem im tymi nazwiskami. Wiadomo było, że dla nich są nie do przełknięcia. Ale od razu stawiałem na Mazowieckiego, bo wiedziałem, że jego wezmą od ręki. I wiedziałem też, że ma on przychylność Kościoła, a to w tamtym czasie było bardzo ważne. Natomiast Mazowiecki na to nie zasługiwał, bo bojkotował moje decyzje. Wcale mu się nie podobał ten układ o podziale mandatów w Sejmie kontraktowym.
KKZ: I nie kandydował w wyborach 4 czerwca. Tadeusz Mazowiecki był sceptyczny co do przyjęcia odpowiedzialności demokratycznej opozycji za rządzenie. W polemice z Adamem Michnikiem w artykule "Spiesz się powoli” w "Tygodniku Solidarność” pytał, czy istnieje jakikolwiek program opozycji, który można przedstawić społeczeństwu "jako zwartą koncepcję wyjścia z kryzysu gospodarczego”.
LB: Ironia historii!
LW: My byliśmy opozycją przeciwko dyktaturze. Dla mnie to było najważniejsze. Program w tamtym czasie sprowadzał się do jednego – wolność i pokonanie komuny.
KKZ: Tadeusz Mazowiecki miał duże wątpliwości nie tylko dotyczące braku programu. Obawiał się, że istniejące wpływy komunistów w administracji państwowej spowodują, że nawet jak powstanie wolnościowy rząd, to ci ludzie będą, jak on to nazwał, sypali piasek w szprychy reform.
LB: Oczywiście nie dało się wykluczyć tego rodzaju zachowań, ale z czasem te obawy okazały się na szczęście bezpodstawne.
KKZ: W końcu Mazowiecki zmienił zdanie. Powiedział Karolowi Modzelewskiemu, że czynnikiem decydującym była zmiana sytuacji po uwolnieniu przez rząd Rakowskiego cen żywności. Zaczęła się drożyzna i narastały niepokoje społeczne. Mazowiecki uznał, że tylko Solidarność ma taki kredyt zaufania, by opanować sytuację. I nie miał już wyjścia. Przyjął tekę premiera pierwszego niekomunistycznego rządu.
LB: Mazowiecki rozumiał, że inflacja stanowi wielkie zagrożenie społeczne i polityczne. Bo choć Solidarność jeszcze nie rządziła, to w świadomości ludzi najpewniej istniało przekonanie, że skoro tak wygraliśmy, to jesteśmy odpowiedzialni za to, co się dzieje.
LW: Jeszcze wtedy nie byliśmy, ale to nie miało znaczenia. Mazowiecki też to rozumiał i w końcu się zgodził. Dałem mu absolutnie wolną rękę w tworzeniu rządu. A on uważał, że to ma być koncepcja autorska. I ani mnie, ani klubowi parlamentarnemu absolutnie nic nie zdradzał. Skład rządu poznałem dzień przed jego zaprezentowaniem w Sejmie. Niektórzy mówili potem, że byłem tym sfrustrowany, że odczułem to boleśnie. To nieprawda. Moja rola była skończona. Ja miałem doprowadzić do przystanku wolność i to zrobiłem. I chciałem się wycofać, ze wszystkiego, ze związku zawodowego, z polityki.
KKZ: Nikt, kto Pana zna, w to nie uwierzy.
LW: Już mówiłem: byłem zmęczony, chciałem na ryby, na grzyby. Nie chciałem tylko, żeby zrezygnowano z naszego ciągu do wolności.
LB: Ja miałem wtedy tyle na głowie, że nie zastanawiałem się nad konsekwencjami wyjazdu Lecha Wałęsy do Gdańska. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że to był błąd. Nie można było pozwolić na to, by przywódca ruchu, który doprowadził do rewolucyjnych zmian, odchodził na emeryturę, nawet symboliczną. Tak jakby chciano mu powiedzieć, że jest niepotrzebny, że się nie nadaje. Ewidentny błąd, bo przecież w opinii publicznej nadal to Lech Wałęsa był przywódcą całego ruchu.
LW: Błąd. Ja teraz też uważam, że wyście popełnili błąd i ja popełniłem błąd. Oddałem wszystko na sto procent, bo jak się komuś coś daje, to potem nie można się wtrącać. Wydałem tylko oświadczenie, gdy Sejm zatwierdził kandydaturę Mazowieckiego na premiera. Zadeklarowałem w imieniu Solidarności poparcie i uznałem, że mnie już nie potrzebują. (milczenie) Ale to sprawiło, że więzi między nami się rozluźniły. Oni, wy już nie czuliście się ze mną związani. Decyzje zapadały w Warszawie, Gdańsk omijano szerokim łukiem.
LB: To nieprawda. Nikt w rządzie nie miał wątpliwości co do Pańskiej roli.
LW: Myśli Pan, że premier konsultował ze mną swoje nominacje na ministrów?
LB: Tego nie wiem.
LW: Nie konsultował niczego, żadnego nazwiska. Ja to rozumiałem nawet, gdy Mazowiecki mnie uprzedził, że nie będzie malowanym premierem. Premier ma prawo. Ale miałem wrażenie, że traktowali
mnie jako kogoś gorszego, kogoś, kto nie ma pojęcia o polityce. Robotnik, to się już nie nadaje. Zrobił swoje i może odejść, a teraz inteligenci przejmują sprawy.
LB: O ile sobie przypominam, to nie było tak. Tyle że ja koncentrowałem się na gospodarce. Ale myślę, że Tadeusz Mazowiecki nie chciał powielać wzorców z przeszłości, że rząd działa na telefon biura politycznego. Tym razem biurem politycznym miał być Lech Wałęsa i Solidarność.
LW (gwałtownie zaprzecza).
LB: To nie kwestia jego ambicji, był niezwykle przejęty rolą, którą dostał, przejęty takim duchem państwowca.
KKZ: Resorty siłowe zostały w rękach PZPR. Czesław Kiszczak jest szefem MSW, Florian Siwicki szefem MON.
LW: Nie dało się inaczej. Wszystkie siły polityczne w parlamencie tworzą rząd, PZPR też. Musieliśmy się zgodzić również ze względu na sytuację geopolityczną, która stanowiła wielką niewiadomą. Nawet nie pamiętacie, że w dniu, w którym Jaruzelski desygnował Mazowieckiego na premiera, rumuński przywódca Nicolae Ceaușescu wysłał do nas i innych państw Układu Warszawskiego list potępiający ugodowe stanowisko PZPR. Z sugestią, że można by skorzystać z doświadczeń 1956 roku na Węgrzech i 1968 w Czechosłowacji. Dziś to może wydawać się niedorzeczne, ale wtedy potęgowało niepewność i wywoływało grozę.
Nie pomogło nawet to, że Gorbaczow nie przyjął rumuńskiego emisariusza. Odczytywaliśmy ten gest pozytywnie, uznaliśmy, że zagrożenie inwazją nie istnieje, ale czy mogliśmy mieć całkowitą pewność? Ryzyko było niepotrzebne. Gdy Jaruzelski się uparł, by te dwa ministerstwa – obrony i spraw wewnętrznych – stanowiące, że tak powiem, przedmiot troski Paktu Warszawskiego, pozostały w rękach PZPR, musieliśmy się zgodzić. Oparliśmy się natomiast pomysłom przejęcia Ministerstwa Spraw Zagranicznych. I tu jest duża zasługa premiera Mazowieckiego, który oparł się nieprawdopodobnym naciskom komunistów. Ostatecznie zgodzono się na kompromis i szefem polskiej dyplomacji została osoba niezależna, Krzysztof Skubiszewski. I to było wszystko, na co miałem wpływ.
LB: Dla mnie udział PZPR w rządzie Mazowieckiego był elementem niezbędnego kompromisu. Ex post można mówić, że dałoby się inaczej, ale mówią tak ludzie, którzy nie rozumieją ówczesnego klimatu niepewności. Dla przypomnienia dodam, że mur berliński miał się jeszcze bardzo dobrze, a nas otaczały wyłącznie kraje socjalistyczne – w tym ZSRR.
LW: Tadeusz Mazowiecki przeszedł do historii jako pierwszy niekomunistyczny premier. Przyznaję, mieliśmy różnice zdań, czasem naprawdę było między nami trudno. Ale dziś z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że był to najlepszy premier na tamte niewdzięczne czasy i być może najlepszy premier w całej historii 30 -lecia. Szlachetność, prawość, uczciwość – takich cech życzyłbym sobie więcej w polityce.
LB: Tadeusz Mazowiecki przewodniczył rządowi reform. Pewnie nie wszystko mu się w moich propozycjach podobało, ale zachowywał się niezwykle lojalnie. Gdybym mógł mieć o coś pretensje – mówię to żartobliwie – to o styl pracy. Nie typowo urzędniczy, ale w rodzaju koła dyskusyjnego. Źle znoszę gadulstwa. No i zacząłem popalać. W czasie posiedzenia Rady Ministrów siedziałem między premierem, który palił papierosy, a wicepremierem Janem Janowskim, który palił cygara. Proszę sobie wyobrazić, co się działo w tym pomieszczeniu. Dziś nie do pomyślenia. Zacząłem palić, bo uznałem, że i tak wdycham dym, więc właściwie jest mi wszystko jedno.
LW: Nie przeszkadzałem. Byłem w Gdańsku, wycofałem się, ale jeździłem po świecie, by zabiegać o przychylność dla naszych zmian. Można powiedzieć, że byłem równocześnie ministrem spraw zagranicznych, handlu, finansów – jeździłem i zachęcałem do inwestowania, do dzielenia się wiedzą, do traktowania nas po partnersku. Tak uważałem, że to moje zadanie, że to pomoże naszemu rządowi. Ktoś mi kiedyś powiedział, że na spotkanie ze mną wielcy tego świata czekali po kilka tygodni. Ale do rządu się nie wtrącałem.
KKZ: "Mogę być premierem dobrym albo złym, ale nie zgodzę się być premierem malowanym”. Te słowa Tadeusza Mazowieckiego, mam wrażenie, odnosiły się w równym stopniu do Pana, do Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego i do PZPR.
LW: No tak. Chciał być samodzielny. Rozumiem. Mnie odmówiono jakiegokolwiek wpływu na obsadę stanowisk w naszym w końcu rządzie, a moi ludzie – co za paradoks – bracia Kaczyńscy też nie mieli nic do powiedzenia, choć próbowali zgłaszać jakieś sugestie. Potem mi wmawiano, że siedziałem w Gdańsku i wymyśliłem wojnę na górze. To nieprawda. I że podburzałem Solidarność przeciwko rządowi. Też nieprawda, ale nastroje się radykalizowały, a ja mam dobry słuch społeczny. Musiałem w końcu reagować.
KKZ: Ludzie Pana obwiniali?
LW (niecierpliwie): A kogo, jak nie mnie? Nie mieli pieniędzy – winny Wałęsa. Ceny rosły – winny Wałęsa. Nic się nie poprawia – winny Wałęsa.
KKZ: Ale to było później. Jesienią, gdy powstawał rząd Mazowieckiego, nastroje społeczne były bardzo dobre.
LW (macha ręką): A ceny nie rosły? Rosły. Pieniędzy ubywało. Inflacja szalała. Musiałem tłumaczyć, że rząd potrzebuje czasu, by ten problem rozwiązać.
LB: Gdy poznałem Lecha Wałęsę, odniosłem wrażenie, że między nami jest dobra chemia. Od razu wyczułem, że Lech Wałęsa rozumie, że własność prywatna jest lepsza od państwowej, że docenia rolę wolnego rynku, konkurencji, wagę stabilnego pieniądza. (z uśmiechem) W gruncie rzeczy Lech Wałęsa był i jest liberałem.
LW: Ja to jestem prosty człowiek. Czy liberał? (moment zastanowienia) Oczywiście! Tylko w naszym myśleniu o liberalizmie brakuje solidarności. To widać teraz, gdy świat się globalizuje i następują nieodwracalne zmiany cywilizacyjne, postęp techniczny nabiera przyspieszenia. Mówiłem wam, jak mnie fascynuje przyszłość, a mam wrażenie, że moje pokolenie cały czas pozostaje w starej epoce. Nowe pokolenie musi się na czymś oprzeć i ma na czym. To jest właśnie nasza tradycja Solidarności, nasz przełom dokonany pokojowo. Niech Pan opowiada.
LB: Mówiłem już, że wcale nie miałem ochoty na wyjazd naukowy do Anglii, ale ponieważ się zobowiązałem, to jako człowiek obowiązkowy uczciwie się do wyjazdu przygotowywałem. Cały czas jednak śledziłem to, co się dzieje w polityce, a premiera Mazowieckiego przywitałem z entuzjazmem. Byłem ciekaw, kto zajmie się gospodarką, ale raczej nie sądziłem, żeby ktoś pomyślał o mnie. I nagle słyszę, że dobija się do mnie Waldemar Kuczyński, doradca premiera. Spotkaliśmy się. I usłyszałem, że Tadeusz Mazowiecki chce się ze mną spotkać, bo szuka swojego Ludwiga Erharda.
Domyśliłem się, o co chodzi, ale sugerowałem Kuczyńskiemu, żeby on to wziął. Ja mogłem zostać jego doradcą, co byłoby wystarczającym powodem, by jednak nie jechać do Anglii. (z ulgą i śmiechem) Domyślam się, że to Kuczyński zaproponował moją kandydaturę, znając wcześniejsze analizy mojego małego zespołu. I domyślałem się, że wcześniej komuś innemu zaproponowano to stanowisko, ale wtedy nie dociekałem komu. Później się dowiedziałem, że chodziło o Witolda Trzeciakowskiego i Cezarego Józefiaka.
LW: A żona chciała wyjeżdżać?
LB: Chciała, zwłaszcza że dostała stypendium na uniwersytecie w Warwick. Była zmęczona codziennością w Polsce, widziała szansę dla naszej rodziny w wyjeździe za granicę. Na jakiś czas oczywiście, nigdy nie rozważaliśmy wyjazdu na stałe, choć takie możliwości co jakiś czas się pojawiały.
KKZ: Sprzeciwiała się?
LB: Ewa jest ekonomistką i doskonale zdawała sobie sprawę, że w zbankrutowanym kraju reforma gospodarki jest właściwie zadaniem tytanicznym. A jeśli wykonalnym, to wymagającym ogromnej pracy i odporności. Myślę, że po prostu się bała. O mnie, o naszą rodzinę.
LW: Wybaczyła Panu zmianę decyzji?
LB: Ostatecznie wybaczyła.
LW: Moja żona okazała się mniej wyrozumiała.
LB: Zawsze Pana wspierała.
LW: Wspierała, ale dość późno zdałem sobie sprawę za jaką cenę. I jaką cenę moja rodzina poniosła za moje zaangażowanie.