Lano, lano, aż przelano
Po naprawdę bardzo dobrej Żabie ożyła we mnie nadzieja na renesans Jeżycjady. Tymczasem okazało się, że jest dokładnie odwrotnie. Najnowszy tom jest najsłabszym od długiego czasu – mniej więcej od Tygrysa i Róży. Coś niedobrego dzieje się z Borejkami. Nie tylko nie ma w nich już dawnej utopijnej magii – zaczynają tracić wszelkie pozory prawdopodobieństwa. W najwyższym stopniu dotyczy to nestora rodu – Ignacy stał się tak śmieszny i manieryczny, że, obok irytacji, budzi smutek czytelnika. Mieszając się zupełnie bez sensu w życie uczuciowe wnuczek i szastając rekuzami na prawo i lewo, staje się katalizatorem fabuły.
Która jest słabsza, mniej spójna i bardziej pretekstowa nawet od tej zaprezentowanej w Języku Trolli (gdzie, dla przypomnienia, przez większą część powieści bohaterowie tkwili w korku pod Paczkowem), co samo w sobie jest „osiągnięciem”. Sama Trolla pojawia się ponownie nie do końca wiadomo w jakim celu, gdyż Autorka, pokazawszy wcześniej jej jeszcze bardziej altruistyczną twarz, postanowiła chyba definitywnie zrezygnować z tej sympatycznej postaci, wysyłając ją wraz z rodzicami do tak modnej dziś Irlandii.
Role pierwszoplanowe odgrywają tym razem latorośle Gabrysi. Laura, której zabity gwoździami balkon staje na drodze do szczęścia, postanawia bezzwłocznie zalegalizować swój związek. Ocenę racjonalności tej decyzji pozostawiam Czytelnikom. Zakochany Tygrys zupełnie nie jest już sobą. Bez wahania planuje wraz z bezwolnym Wolfim romantyczną ucieczkę. Róża, odkrywająca uroki macierzyństwa, podchodzi do swej przyszłości aż zbyt beztrosko. Jej również do szczęścia brakuje jedynie ślubu. Fryderyk usilnie stara się naprawić błędy i zadbać o byt rodziny. Ignaś natomiast przeżywa fascynację Sherlockiem Holmesem, co ma go najwidoczniej rozgrzeszyć z inwigilacyjnych i donosicielskich zapędów. Próba wybielenia chłopca jest jednak mało przekonująca.
Nie twierdzę, że powieść jest całkowicie pozbawiona zalet. Wręcz przeciwnie. Do najważniejszych należy ciekawe rozwinięcie wątku Jana Schoppe – ojca Fryderyka. Sposób opowiedzenia tej historii kojarzy się z tym, co w cyklu najlepsze – i tym boleśniej kontrastuje z innymi składnikami Czarnej polewki. Nie zawodzi komiczno-filozoficzny tandem czyli Łusia i Józinek Pałysowie. Bernard Żeromski znów odzyskuje dawną formę – jego kwieciste monologi to jeden z mocniejszych punktów powieści. Skoro zaś jesteśmy przy Żeromskich, zaloty bliźniaków, których obiektem jest totalnie skonfundowana Żaba, również są bardzo zabawne.
Na tym jednak plusy się kończą, niestety. A już koronną niekonsekwencją jest kierunek, w jakim wydaje się zmierzać wątek Janusza Pyziaka. Jego pojawienie się. Tak nagłe, niewiarygodne i niepotrzebne, wywołuje zaiste zaskakujące reakcje przy Roosevelta 5. Zmierzamy do happy-endu za wszelką cenę i na wszystkich frontach.
Konwencja konwencją, ale pewne rzeczy najzwyczajniej w świecie w żadnej konwencji się nie mieszczą. Nie sądziłam, że kiedykolwiek to napiszę – ja, fanatyczna wielbicielka Jeżycjady – ale jeżeli tak ma wyglądać dalszy ciąg, to chyba lepiej byłoby, gdyby cykl skończył się na znakomitej Kalamburce. Formuła najwyraźniej się wyczerpała, uniwersum chwieje się w posadach, postaci w większości nie są już sobą, a odcinanie kuponów od wielopokoleniowego fenomenu trwa. Ze szkodą dla legendy, ale czy to ma jakieś znaczenie?