Trwa ładowanie...
wywiad
25-03-2016 14:52

Kuba Wojtaszczyk: „Dzięki Facebookowi widać, że jesteśmy kretynami”

Student anglistyki przekonany o tym, że jest synem księżnej Diany, tajemnicze morderstwo w kwiaciarni prowadzonej przez parę homoseksualistów i akwarium wypełnione martwymi chomikami – wszystkie te wątki splatają się w ogniu krwawej wojny, którą pracujący na śmieciówkach prekariusze wypowiadają swojej uczelni i całemu światu. Kuba Wojtaszczyk, autor dobrze przyjętego „Portetu trumiennego”, wraca z drugą powieścią pt. „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć”. Z pisarzem rozmawiamy o hipsterach, polskich latach dziewięćdziesiątych i… „Jeziorze marzeń”.

Kuba Wojtaszczyk: „Dzięki Facebookowi widać, że jesteśmy kretynami”Źródło: fot. Kamila Kobierzyńska
d38fzf5
d38fzf5
Student anglistyki przekonany o tym, *że jest synem księżnej Diany, tajemnicze morderstwo w kwiaciarni prowadzonej przez parę homoseksualistów i akwarium wypełnione martwymi chomikami *– wszystkie te w*ątki splatają się w ogniu krwawej wojny, którą pracujący na śmieciówkach prekariusze wypowiadają swojej uczelni i całemu światu. Kuba Wojtaszczyk, autor dobrze przyjętego *„Portetu trumiennego”, wraca z drug*ą powieścią pt. * „Kiedy zdarza si* ę przemoc, lubię patrzeć” . Z pisarzem rozmawiamy o hipsterach, polskich latach dziewięćdziesiątych i… *„Jeziorze marze**ń”.

Mateusz Witkowski: Widzia*łem niedawno w sieci hasło *„Hipsterzy – oto co powstaje, gdy wmawiasz dziecku, *że jest wyjątkowe”. Na tym polega problem dzisiejszych dwudziestoparolatków-prekariuszy? Na przekonaniu, ***że są predestynowani do czegoś więcej?

* Kuba Wojtaszczyk*: Najpierw musielibyśmy się zastanowić, co to jest „hipster”. Mam problem z definicją tego określenia, gdyż do tego worka wrzuca się wiele różnych postaw. Dla mnie „hipster” to osoba wyedukowana, aspirująca, czytająca i uczestnicząca w tzw. kulturze. Jeżeli weźmiemy pod uwagę tę definicję, można by założyć, że jesteśmy taką dzisiejszą inteligencją i chcemy czegoś więcej, niż faktycznie dostajemy. No i tutaj wchodzimy już na temat gospodarki i prekariatu. W pewnym sensie mogą być to wymienne pojęcia.

Jeden z twoich bohater*ów, komentując studenckie protesty, jakie mają miejsce w powieści, stwierdza, że gdybanie, a realne działanie to dwie ró*żne sprawy. Hipster-prekariusz rzeczywiście jedynie teoretyzuje? A może cały tragizm polega na tym, że gdybanie to jedyne, co mu pozostaje?

Rzeczywiście problemem może być zgrywanie inteligencji, teoretyzowanie w kawiarniach i planowanie rzeczy, które nigdy się nie wydarzą. Nie dotyczy to jednak wszystkich. Pamiętajmy, że działa obecnie sporo ruchów miejskich, które wydają się bardzo prężne. Byłbym daleki od stwierdzenia, że rewolucja nie może się dokonać. Moi bohaterowie jednak działają za szybko, a po drugie: dają sobą łatwo manipulować.

W twojej powieści pojawia się postać Witolda Szpaka, kt*óry jest przekonany o tym, *że jest tak naprawdę synem księcia Karola i księżnej Diany *– w ko*ńcu to niemożliwe, że jest po prostu Polakiem! Trochę tak chyba z nami jest: my z Diany wszyscy, parafrazując Krasińskiego.

Na pewno coś w tym jest. Pochodzimy od rodziców żyjących w ciągłym niedosycie, aż nagle spłynęła na nas cała popkultura, we wszystkich jej odmianach. Czekaliśmy na wielki boom, na to, że będziemy żyć podobnie do tych ze Stanów i Wielkiej Brytanii, ale nic takiego się nie wydarzyło. A poza tym: cały czas szukamy wszyscy w sobie błękitnej krwi, dowodu na to, że nie jesteśmy z chłopstwa, a przynajmniej z bogatego mieszczaństwa. Inspiracji do stworzenia postaci Witolda szukałem w serialu „Downtown Abbey”. Tam życie arystokracji jest przedstawione w nierzadko idylliczny sposób. Chciałem przenieść trochę tej idylli do głowy Witolda Szpaka. Wiadomo też mniej więcej, jak się miała sprawa z polską inteligencją po drugiej wojnie światowej. W PRL-u, a także i dziś, w życiu publicznym pojawia się wiele osób, które niekoniecznie powinny piastować takie, a nie inne stanowiska. Witold jest w pewnym sensie wynikiem tego niedoboru, tęsknoty za inteligencją. To z jednej strony postać z kosmosu, ale lubię go bronić: może nie
jest wcale aż takim wariatem, może coś jest na rzeczy?

d38fzf5

W *„Portrecie trumiennym” skupiałeś się na pęknięciu miedzy bohaterem a jego rodziną. Mam wrażenie, że tym razem ciężar przesuwa się w stronę braku utożsamienia z samym sobą. Jak u Kafki, który zastanawia się podczas rodzinnego przyjęcia, co on ma z nimi wszystkimi wspólnego, skoro z samym sob*ą niewiele go łączy…

Witold bardzo szybko traci matkę, z którą (pomimo że jej nienawidził) był tak naprawdę najbliżej. Bardzo szybko opuszcza dom i zaczyna studia, przez co nienawiść do całej rodziny została nieprzepracowana. Może gdyby jego los potoczył się inaczej, poradziłby sobie z całym problemem i w jakiś sposób zaakceptował siebie, nie musiałby tworzyć drugiej tożsamości?

Witold był przekonany o swoich arystokratycznych korzeniach. Czy ty jako dziecko miałeś podobne *„majaki”? Zwierz*ę ci się na zachętę, że gdy miałem cztery-pięć lat, byłem święcie przekonany o tym, że jestem Amerykaninem. Prawdopodobnie stało się to pod wpływem MTV.

Jasne. Co prawda moja rodzina jest cudowna, ale jako dziecko gdzieś w głębi serca liczyłem na to, że jestem adoptowany, nie pochodzę wcale z małego miasteczka, jestem dzieckiem jakiejś gwiazdy itd. Wokół docierała do nas zewsząd zachodnia popkultura, jednak świat polskich lat 90. był sam w sobie dość obciachowy i już wtedy dało się to wyczuć. Fajnie było myśleć, że jesteś z Beverly Hills albo, jeszcze lepiej, z „Jeziora marzeń”: oni, podobnie jak ja, mieszkali w małym miasteczku, ale mieli moim zdaniem dużo fajniejsze problemy niż nasze! Na pewno te wszystkie marzenia i popkulturowe tęsknoty miały wpływ na powstanie Witolda.

W wywiadach udzielanych w 2014 po wydaniu *„Portretu trumiennego” wspominałeś o* „Kiedy zdarza si*ę przemoc, lubię patrzeć”, która już wtedy istniała w jakiejś formie. Mówiłeś między innymi, że książka jest „w miar*ę pozytywna”. Muszę w takim razie zapytać: co się przez ten czas zmieniło? Dziś chyba ciężko byłoby o niej powiedzieć to samo.

Chyba chodziło mi o to, że książka jest miejscami zabawna i użyłem złego sformułowania. Kiedy pracowałem już nad nią później z wydawnictwem, dostrzegłem, że rzeczywiście jest w niej sporo (czarnego) humoru, ale przesłanie jest jednak dość mocne i niekoniecznie pozytywne. Poza tym, mówiłem to z perspektywy poznańskiego studenta. Żyłem wtedy wówczas trochę mitem Warszawy, w której nie ma rzekomo problemów z pracą itd. Po przeprowadzce zdałem sobie jednak sprawę, że Warszawa mami nas różnymi interesującymi miejscami w rodzaju Muzeum Sztuki Nowoczesnej. To doświadczenie wpłynęło na pewno na redakcję tekstu. Pesymizm wziął wówczas górę.

Skoro ju*ż zahaczyliśmy o sztukę: twoją opowieść otwiera informacja o przygotowanej przez jednego ze studentów instalacji artystycznej – chodzi o trumny pełne martwych chomików. To z kolei nakr*ęca całą spiralę zdarzeń. W rzeczywistości jednak problem polega chyba na tym, że sztuka nowoczesna niekoniecznie jest kompatybilna z trudnościami, z jakimi mierzą się młodzi, raczej pogrąża się w hermetyzmie.

Zdecydowanie tak. Kiedy tworzyłem postaci artystów, które znajdziemy w „Kiedy zdarza się przemoc…”, myślałem o tych wszystkich tekstach kuratorskich, które tak naprawdę niczego nie mówią odbiorcy. Poza tym część światka artystycznego wymaga od widza, żeby nie interpretował, tylko słuchał tego, co ma do powiedzenia artysta. Przeprowadzałem zresztą nie raz wywiady z artystami sztuk wizualnych. Ilekroć mój punkt widzenia był inny niż ich, nie potrafili mi wyjść naprzeciw, narzucali swoje myślenie. Z drugiej strony: we wspomnianym MSN jest praca młodego poznańskiego artysty, który nakręcił na zaliczenie w poznańskim ASP film o tym, że nauczył się spawać. Chodziło o to, że to jest prawdziwy, twardy zawód, uczelnia artystyczna tak naprawdę nic mu nie dała. Chciałem z nim o tym porozmawiać, ale nie potrafił powiedzieć o swoich pracach nic więcej. Podobnie jest z moim bohaterami. Evan też bardzo prosto manipuluje tekstem kuratorskim - stworzył żałobny eksponat, który ma stać się, podobnie jak wspomniane chomiki,
dziełem ideologicznym. To bardzo sprytne: wystarczy w odpowiedni sposób skomponować tekst towarzyszący temu, co stworzyłeś, a odbiorca powie „o, faktycznie, teraz widzę”. Nie ma tu miejsca na interpretację.

d38fzf5

Nawiązujesz w *„Kiedy zdarza się przemoc…” nie tylko do kuratorskiego bełkotu. Fabrykujesz również artykuły z „Głosu Wielkopolskiego” – zwykle pojawia się w nich informacja, że redakcja czeka na głosy i opinie dotyczące rozmaitych tematów, nierzadko pytania są zupełnie absurdalne. Zastanawiam się, czy nie jest przypadkiem tak, że dla osób dorastaj*ących w latach 90. faktycznym doświadczeniem pokoleniowym jest iluzja interakcji, ciągłe wmawianie nam, że nasz głos się liczy: w końcu mamy komentarze na forach, głosowania sms-owe itd.

Pewnie, dokładnie widać to choćby na Facebooku. Kiedyś mieliśmy możliwość wysyłania sms-owych komentarzy, które były anonimowe, mogły zostać zablokowane przez daną stację telewizyjną. W wypadku Facebooka zostaje pokonana ta granica prywatności, a mimo to ludzie chcą wypowiadać się w ten sposób, podpisując się imieniem i nazwiskiem. Weźmy choćby sprawę imigrantów i wszystkie te komentarze wysyłające ludzi do Auschwitz. To bardzo dobitnie pokazuje, że niby mamy na coś wpływ, jednak tymi komentarzami robimy tylko krzywdę. Innym, ale i samym sobie, bo w ten sposób wszyscy widzą, że jesteśmy kretynami.

Powiedziałeś w jednym z wywiad*ów, *że nie ma czegoś takiego, jak *„pokolenie”, bo jedyne, co nas *łączy to wspomnienia związane z gumą Turbo i graniem na Pegasusie. Z drugiej strony, krytycy i czytelnicy w pewnym spos*ób *łakną powieści, kt*ór*ą będzie można nazwać pokoleniową. Nie wkurza cię to etykietowanie?

Nie lubię określenia „powieść pokoleniowa”. Z drugiej strony jednak sam szukam takiej książki. Z jakichś przyczyn wyparłem swoje wspomnienia związane z życiem w latach 90. i dziś chętnie przeczytałbym powieść, która opisałaby, jak to naprawdę wyglądało. Przypinano tę etykietkę choćby książce „Atlas: Doppelganger” Dominiki Słowik i choć prywatnie bardzo lubię Dominikę, to nie zgodziłbym się z taką klasyfikacją. Co innego „Inna dusza” Orbitowskiego, to jest dla mnie to. W każdym razie: bardzo się szafuje takimi określeniami, ale zwykle jest to ściema. Zarówno krytyka, jak i czytelnicy bardzo chcą tego, aby ktoś w końcu zamknął tamten okres kulturowego przełomu. Niemniej: ja nie chciałbym być nazywany pisarzem pokoleniowym i spotykać się z takimi oczekiwaniami.

Zresztą, siadanie do pisania z przekonaniem *„o, pisz*ę powieść pokoleniową” byłoby kiepską strategią.

Na pewno. Tego typu rzeczy można robić w przypadku literatury gatunkowej: siadam i piszę kryminał, owszem. Ale „powieść pokoleniowa”? Uważałbym z tym.

Rozmawiał: Mateusz Witkowski/ksiazki.wp.pl

d38fzf5
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d38fzf5