*W tym wypadku zbłądzi ten, kto w najnowszej powieści Anety Krasińskiej będzie szukał wielkich uniesień, emocjonalnego rollercoastera, natchnienia, literackiej przyjemności. Do bólu przeciętna, choć poprawnie napisana powieść „Szukając szczęścia” nie wyróżnia się kompletnie niczym, ba, nawet staje dość daleko w szeregu powieści o podobnej problematyce, nużąc i nie pozostawiając po sobie śladu. *
Malwina samotnie wychowuje chorą na zespół Pierre’a Robina Dagmarę. Jej mąż nie podołał trudom rodzicielstwa, za to ma wsparcie od kochającego ojca oraz nielicznych znajomych. Codziennie stara się być szczęśliwa i dzielnie stawiać czoła trudnej rzeczywistości, która co rusz szykuje dla niej ogrom niekoniecznie miłych niespodzianek. Czu uda jej się odnaleźć w tym wszystkim własną, szczęśliwą drogę?
Sam tytuł powieści, prosty, banalny, rzec można – infantylny, stanowi swego rodzaju ostrzeżenie: „uwaga, będzie typowo, nudno”. I faktycznie tak jest, choć blurb mógłby zaintrygować każdego amatora parentingowych obyczajówek z nutką dramatu. Już sama choroba córki głównej bohaterki – zespół Pierre’a Robina - dla kompletnego laika brzmi niemal egzotycznie. W związku z tym można oczekiwać, że powieść będzie poruszała ciekawe medyczne aspekty, nieco przybliży - można powiedzieć - mało popularne schorzenie, co będzie tłem dla emocjonalnej i tożsamościowej walki głównej bohaterki ze słabościami i ułomnościami ludzkiej, matczynej natury. A tym czasem jest kilka wzmianek, na czym choroba polega, choć żeby zrozumieć ogrom tragedii, jaki spotkał Malwinę, lepiej zajrzeć chociażby do popularnej internetowej „encyklopedii”. Dagmara, choć to ona jest głównym przyczynkiem do powstania historii, całkowicie schodzi na dalszy plan, zaś najważniejsza staje się jej matka, która skupia się w większości na sobie i poszukiwaniu
SWOJEGO szczęścia. Niby właśnie o tym jest powieść, ale jednak brakuje większego poświęcenia uwagi Dagmarze, uwag o jej stanie, szczegółów. Oczywiście to dyskusyjna sprawa – jako matka chorego dziecka Malwina ma prawo, a może i obowiązek dbać również o siebie, bo silna, szczęśliwa mama, to silne, szczęśliwe dziecko. Nie mniej można odnieść wrażenie, że główne nieszczęście Malwiny polega na tym, że dawno nie kupiła sobie nowej sukienki i nieco się zaniedbała, choć, Bogiem a prawdą, przecież to nie wina wyłącznie tego, że ma niepełnosprawne dziecko. Można być nieco bardziej wyrozumiałym – jej mąż całkowicie dał ciała, kobieta nie ma pracy, codziennie musi się zmagać z wieloma trudnościami i to zupełnie ludzkie, a przede wszystkim kobiece, że chciałaby czasem pomyśleć o czymś innym niż tylko o rehabilitacji, lekach, ciężkim losie. Mimo to jednak Malwina wydaje się dość płytka, a jej przedstawienie jest powierzchowne, niepełne, nieprzekonujące. Nieco niedopracowany i naciągany jest też sam pomysł na konstrukcję
fabuły – akcja powieści rozciąga się na 10 lat i zawsze opisywany jest dzień urodzin Dagmary, więc i wiele razy powielają się pewne schematy.
Poprawność powieści pod względem językowym też nie jest całkowicie bezdyskusyjna. Wielokrotnie pojawia się zdanie o „tonie nieznoszącym sprzeciwu”, mnożą się również opisy różnych, nazwijmy to, rytuałów (np. przygotowywania posiłków), które nic nie wnoszą do powieści, ale – choć krótkie – skutecznie zwiększają jej objętość i odwracają uwagę od faktycznej problematyki. Poza tym wszystko jest ok. Tylko ok, żadnego szału, żadne to arcydzieło. I choć do takiego miana nie pretenduje, to jednak daleko jej do innych, podobnych powieści, jak np. „Gdy zakwitną poziomki” czy „Wbrew sobie”, które kreślą wyrazistych, charakternych bohaterów na tle trudnych wydarzeń związanych z rodzicielstwem , a przy tym są świetnie napisane.
„Szukając szczęścia” to druga powieść młodej, ambitnej pisarki. Pytanie: czy dopiero druga, czy aż druga? Są debiutanci, którzy miażdżą pod każdym względem, są też autorzy, którzy przy każdej następnej książce bezpiecznie prześlizgują się przez księgarskie półki . Pytanie, czy przeciętność to faktycznie przepis na pyszny kawałek sukcesu czy jedynie na zakalec, który przecież w sumie też od biedy da się zjeść, ale jednak lepiej sięgnąć po coś naprawdę dobrego?