Najbardziej mnie irytuje, gdy posiadając ciekawą książkę, której pierwsze strony po prostu mnie porwały, mój czas nagle musi wypełnić się czymś innym. Są rzeczy, które mienią się ważniejszymi, istotniejszymi, nie pozwalając mi w pełni wkroczyć w świat, który pozwolono mi zaledwie „liznąć”. Dla Hawkwooda rzuciłam wszystko. Łkającą w kącie pracę naukową, domagającą się poznania, pranie, które zaczynało już samo wyłazić, i podążać drogą w kierunku pralki, oraz naczynia w zlewie, które same, dzięki drobnym żyjątkom zaczynały się poddawać procesowi oczyszczania. Po prostu musiałam. Nie mogłam inaczej. Ważniejsza była dla mnie nić opowieści. A wszystko rozgrywa się jakby pod naszym bokiem, tylko kilkaset lat wstecz.
W kraju podzielonym na królestwa, w którym ostatnio rządy obejmuje Himerius z Hebrionu. Który wcale nie jest królem, a tylko władczym klechą, który stara się podporządkować sobie króla Abeleyna. Człowiekiem, który rozpalił stosy, by wyplenić cudzoziemców i wszelkie przejawy magii, nazywając to złem, zbrodnią, oraz herezją. To dlatego Abeleyn postanawia zorganizować wyprawę. By uratować tych, którzy są solą tej ziemi.
„Kiedy byłem mały, wśród domowników ojca mieliśmy maga. Robił sztuczki ze światłem i wodą, i nikt nie potrafił uzdrowić złamanej kończyny szybciej od niego. Był moim nauczycielem. Czy takich właśnie ludzi chce zniszczyć Kościół? Dlaczego?” Czyżby tego chciał Ramusio? Zapisał to w Księdze Czynów? Wcale nie, ale ludzie zawsze umieli podpisać w jakiś sposób swoje własne pragnienia. Na szczęście dzięki znalezionemu dziennikowi pokładowemu jest nadzieja na to, ze magia przeżyje. Nawet jeżeli Himerius zostanie pontykiem. Bo przecież po upadku Aekiru Pontyk Macrobius nie żyje, a przynajmniej tak się wszystkim wydaje. Walki na wschodzie trwają, a jednak kler uważa za ważniejsze czystki wśród niczemu nie winnych ludzi. Wszystko to obserwujemy oczyma zwykłych ludzi: żołnierza Corfe, jego żony, którą uważa za zmarłą. Zwykłych ludzi, często uważanych za „mięso armatnie”.
Z drugiej strony widzimy też życie w obozie sułtana Aurungzeba, władca najeźdźców ze swym kapitanem Shahr Bazarem. Najważniejsza jest jednak tytułowa wyprawa Richarda Hawkwooda. Wyprawa w poszukiwaniu nowego lądu. Ziemi dla wyrzutków społeczeństwa. Ludu dweomeru – magów, czarodziei, znachorów i innych parających się magią. Niestety, nawet na statku odszczepieńców i heretyków znajdzie się zdradliwy kruczy syn w osobie jednego z inicjantów. „Są jak bydło gnane na rzeź!” Czyżby magia miała zginąć na zawsze, a piękne królestwa przyłączyć się do ziem wschodu?
Książka jest napisana genialnie, porównałabym ją z cyklem G. R. R. Martina Pieśń ognia i lodu. Śledzimy poczynania władców duchownych i świeckich na stałym lądzie oraz na morzu. Wątki militarne nie przytłaczają bogatej treści, ani nie niszczą bogatych i różnorodnych osobowości bohaterów. Książka nie nudzi, nie jest monotonna, nawet w miejscami przydługich dysputach. Co prawda pozbawiona mapy, jednak autor zarysowuje ją w naszych głowach zaraz po kilkunastu pierwszych stronach.
Widzimy zatoki, góry i lasy, drogi, którymi pędzą uciekający ludzie, oraz mur, który jeszcze nie upadł. Cieszą nas dziwaczne homunkulusy i sympatyczne chowańce. Chochliki. Orły i sowy przemawiają głosami czarodziei. To mieszanina najlepszych części cyklu Dragonlance, Gry o tron i książek Tada Williamsa. Mimo, że ostatnio fantasy opiera się prawie wyłącznie na aniołach i bogach, to jednak ta seria może być naprawdę jedną z ważniejszych.