Julia Mrok, absolwentka historii i autorka romansów historycznych, poważnie podchodziła do swojej pracy. Jej profesjonalizm przejawiał się głównie w gromadzeniu słownictwa przydatnego do pisania owych romansów, od „alkowy” po „wzgórek Wenery”, nie zapomniawszy o „ligustrowym labiryncie” oraz „karraryjskich marmurach”. Poszukując natchnienia w prasowych nagłówkach i wierząc, że tabloidowe teksty mają siłę sprawczą, postanowiła zerwać ze swoim dotychczasowym życiem i, już jako Anna Karr, udać się do Ząbkowic Śląskich. Nie bez powodu zresztą – grasuje tam ponoć królik grozy, który wydatnie przyczynia się do zmniejszenia populacji miasta. Jest to zatem idealne miejsce na zapisanie nowej karty, rozumianej bardziej lub mniej metaforycznie; a nuż bowiem przy okazji będzie tam miała miejsce również emanacja talentu literackiego Julii/Anny?
Ząbkowice Śląskie w czasach niemieckich nosiły nazwę Frankenstein. Mówi się nawet, że opowieść o pewnym upiornym procederze tamtejszych grabarzy zainspirowała samą Mary Shelley do napisania swojego opus magnum. Samo miasto w „Roku królika” przypomina zresztą potwora stworzonego przez doktora aspirującego do roli Boga – jest przerażające, pozszywane z nieprzystających do siebie fragmentów, upiorne i wybrakowane. Jego mieszkańcy również obdarzeni są jakąś skazą, niekompletnością. Właścicielka hotelu (o niebanalnej nazwie „Hotel”) ma na twarzy potworną bliznę po oparzeniu. Jeden z bohaterów ma psie zęby i wygląda „jak podróbka Johna Malkovicha zrobiona w Czechach na podstawie automatycznie przetłumaczonej instrukcji po czesku”. Inny ma zajęczą wargę… A jeśli fizycznie ktoś się wydaje w porządku, to i tak jego psychika jest potargana, rozedrgana (co nie znaczy, że ci niespecjalnie idealni charakteryzują się przesadną stabilnością psychiczną). Zresztą i główna bohaterka jest wybrakowana, pozbawiona przeszłości i
duszy.
Miasto jawi się więc niczym wiadomość napisana szyfrem przez demiurga co najmniej cierpiącego na chorobę afektywną dwubiegunową. Owszem, może i pozwala pisać, ale każda inna czynność najeżona jest irracjonalnymi, dziwnymi przeszkodami. Jak bohaterka w pewnym momencie konstatuje – co pasuje nie tylko do Ząbkowic, ale i do całego „Roku królika” – wszystko jest tu zagęszczone i przesunięte w czasie, przestrzeni i języku. Jeśli już przy języku jesteśmy, autorka zdążyła już przyzwyczaić do świetnego, niebanalnego stylu, gry słów i metafor, które w innym wypadku są wprost nieznośne; tymczasem w przypadku Bator idealnie współgrają tworząc całość, która mnie zawsze urzeka. I tu nie jest inaczej – u tej autorki sam opis poczciwej sałatki Kolesław staje się pretekstem do bon motu o małżeństwach. Dodatkowym smaczkiem są wspomniane tabloidowe nagłówki, niektóre wymyślone przez autorkę, ale niektóre – co jest dość przerażające – prawdziwe. Jakże nie zachwycić się poetyką prasowego tytułu: „Po pięknej studentce zostały
klucze, szczypiorek i buraczki”?
Dodać warto, że możemy przeczytać również powieść w powieści – Anna tworzy w hotelu dzieło życia o tytule „Marcowe dzieci”, w którym z rozmachem wykorzystuje wspomniany zbiorek zwrotów przydatnych podczas tworzenia romansów historycznych. Tymczasem pobliska rzeka wypluwa kolejne truchła, w Japonii tsunami niszczy miasta, a psy mają „paskudne pyski schizofrenicznej owcy”. O króliku z ludzką duszą oraz wybitną awersją do potraw wegetariańskich wspominał już nie będę. W pewnym momencie nagromadzenie tych dziwności staje się przytłaczające. Owszem, wciąż bawią, wciąż intrygują, ale w tej powodzi absurdów zaczyna ginąć gdzieś fabuła, cel i sens. Rozumiem, że nie chodzi o to, by złapać króliczka – nawet, jeśli jest złowieszczo mięsożerny – niemniej autorka niespecjalnie pozwala od tej ganianiny odetchnąć. Ten brak oddechu sprawił, że co jakiś czas przestawałem śledzić fabułę, przytłoczony kolejną aberracją rzeczywistości. Czułem się tak, jakbym oglądał film Lyncha – owszem, zachwyca, wciąga, ale o co w tym chodzi,
to do końca już wie chyba sam autor (i to, podejrzewam, też nie zawsze).
„Rok królika” jest, jak się wydaje, przede wszystkim historią o brzydocie i okrucieństwie, tkwiącymi zarówno w otaczającym świecie, jak i w nas samych. A zarazem, o potworności twórczości jako akcie autopożerania i kanibalizmu – Julia/Anna wyrywa z rozmówców całe płaty historii umieszczając je w swojej książce, zaś interlokutorów pozostawia jeszcze bardziej okaleczonymi. Również, a może przede wszystkim, „Rok królika” to powieść o potworności ludzkich pragnień i przekraczaniu ich granicy; autorka zastanawia się, jak daleko możemy się posunąć w realizacji swych marzeń, jakimi bestiami możemy się stać dla bliźnich i dla siebie, by zagłuszyć tę nicość, jaka składa się na nasze życie. I wreszcie, to historia dwoistości. Zarówno Anna Karr, jak i Sandra przewijająca się przez karty powieści, są postaciami znanymi z „Wyspy łzy”. To Sandra przecież „zahaczyła się” w tej książce o słowa „znikła bez śladu”. To „Wyspa łza” zrodziła Annę Karr, powstałą wówczas, gdy autorka wreszcie poczuła, „że ma dłonie pełne żywej,
plastycznej materii”. Podobnych kluczy można by szukać zapewne bez końca, powracając do poprzednich dzieł Joanny Bator. Pole do popisu autorka nam daje nieograniczone, tkając swą opowieść o Ząbkowicach Śląskich, miejscu-dystopii, zaludnionym przez osoby żywcem wyjęte z sennego koszmaru. Oraz, oczywiście, przez mięsożernego królika, który zaanektował duszę pewnej nieszczęsnej staruszki.