*„Kości” Kathy Reichs to jeden z nielicznych cykli powieści kryminalnych, które u nas zostały wydane mniej więcej w oryginalnej kolejności (w tym przypadku „mniej więcej” oznacza, że tylko tom 8 ukazał się z kilkuletnim poślizgiem, po tomach 9-12, a kolejność tomów 13 i 14 uległa zamianie; to stosunkowo niewielki dyskomfort dla czytelnika w porównaniu z tym, jaki musi czasami znosić, rozpoczynając czytanie, powiedzmy, od tomu 9, potem dostając w ręce tom 5, 1, 7…). Mogłoby to nie mieć znaczenia, gdyby fabuła składała się wyłącznie z samych opisów rozwiązywania zagadek kryminalnych, ale prócz tego potrzebne jest jakieś tło – a tym tłem jest zazwyczaj życie prywatne głównego bohatera, które przecież z upływem czasu ulega pewnym zmianom, i doprawdy irytujące bywa czytanie np. o rozstaniu jego/jej z partnerem/-ką, zanim się dowiemy, kiedy i jak się poznali... *
Niestety, czasem jednak w analogiczną sytuację wpadamy z przyczyn zupełnie niezawinionych przez wydawcę – bo, powiedzmy, do tej pory nie udało nam się przeczytać kilku wcześniejszych części cyklu, a tymczasem już trafiła nam w ręce najnowsza. A wtedy nie można się nawet zżymać na autorkę, że losy pewnych postaci drugoplanowych pozostają niewystarczająco objaśnione – no bo pewnie zostały, tylko że w jednym z tomów, które dopiero czekają na lekturę…
Nie mam zatem do nikogo pretensji, że nie wiem, co (jeśli cokolwiek) się zepsuło w relacjach Brennan z Ryanem w okresie pomiędzy „Kośćmi Pająka” a „Kośćmi zaginionych”. Przyjmuję istniejący stan rzeczy: Tempe chwilowo nie ma z nim kontaktu, i na pewno nie z jej winy (o przyczynach jego milczenia dowiemy się czegoś dopiero pod koniec powieści). Katy też się nie odzywa i nie pisze do matki; z miejsca, gdzie teraz przebywa (o czym za chwilę), utrzymywanie stałego kontaktu z kimś znajdującym się na drugiej półkuli nie jest łatwe, lecz ta świadomość wcale nie zmniejsza lęku Tempe o córkę. Na scenie pojawia się za to były – a właściwie nie do końca były, bo papiery rozwodowe jeszcze nie zostały podpisane – małżonek Pete, zawracający jej głowę opowieściami o zbliżającym się ślubie ze sporo młodszą blondynką, noszącą wdzięczne imię Summer (Lato). I być może, uda mu się zademonstrować, że mimo konsekwentnego odgrywania roli podstarzałego szpanera nie całkiem zasługuje na opinię, jaką ma o nim była żona. Ale wciąż
pozostanie na drugim planie, choć, chcąc pomóc znajomemu, wmanewruje Tempe w, łagodnie mówiąc, niezbyt komfortowe położenie…
Wróćmy jednak do problemów, z którymi bohaterka będzie się musiała zmierzyć w tym odcinku swoich przygód. Pierwsza sprawa jest właściwie nie dla niej – badanie świeżych i kompletnych zwłok to domena doktora Larabee, na antropologa sądowego czekają tylko te, „których normalna sekcja jest już niemożliwa”. Jednak detektyw Slidell stwierdził, że znaleziona na poboczu szosy bezimienna denatka ma przy sobie kartę rabatową linii lotniczych, należącą do pewnego człowieka, którego ocalałe z pożaru szczątki zidentyfikowała Tempe jakieś pół roku wcześniej. Było, minęło, teraz – zamiast zajmować się poszukiwaniem śladów mogących naprowadzić ekipę śledczą na tożsamość ofiary – powinna pracować nad wysoce pasjonującym zadaniem analizy peruwiańskich mumii (nie ludzkich, lecz… psich), skonfiskowanych pewnemu obywatelowi na lotnisku jako domniemany przedmiot przemytu. Ale śmierć kilkunastoletniej dziewczyny, która, jak się okazuje, nie została ofiarą przypadkowego potrącenia, lecz morderstwa – i której nikt nie szuka – mimo
woli skłania Tempe do zaangażowania się w sprawę głębiej, niż wypada. Intuicja podpowiada jej, że te nieszczęsne zwłoki to zaledwie wierzchołek góry lodowej, manifestacja działania jakiegoś potężnego i potwornego mechanizmu zła… Jak zwykle, okaże się, że jej przeczucia czy może raczej wnioski wyciągnięte przez podświadomość na podstawie niemal niedostrzegalnych sygnałów nie są dalekie od prawdy. Ale zanim to się dokona, los – a raczej prośba Pete’a, by udzieliła wsparcia wojskowym organom śledczym, prowadzącym sprawę młodego oficera oskarżonego o zabójstwo dwóch bezbronnych afgańskich cywilów – pokieruje ją na kamieniste pustkowia Afganistanu, w okolice bazy Bagram, gdzie (nie po raz pierwszy zresztą) jej życie znajdzie się w niebezpieczeństwie. A po powrocie będzie ją czekało kolejne zagrożenie – ale też pewne odkrycie, dzięki któremu znajdzie klucz do rozwiązania, jak się okaże, nie tylko jednej sprawy…
„Kości zaginionych” należą do tych części cyklu, w których słabiej wyeksponowana jest oficjalna część pracy zawodowej Tempe, tzn. badanie ludzkich i zwierzęcych szczątków mogących stanowić dowody zbrodni, a bardziej – jej skłonność do osobistego angażowania się w mniej lub bardziej oficjalne dochodzenia w sprawach kryminalnych, która niejeden raz naraziła ją na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub zdrowia. To może być nie w smak pewnej części czytelników, szukających w lekturze tego, co jest w niej wyjątkowe, tj. precyzyjnie opisanych detali pracy antropologa sądowego (co prawda w książkach nie są one aż tak spektakularnie zaprezentowane, jak w serialu, w którym nad każdą sprawą pracuje kilkuosobowa ekipa, wspomagana sprzętem o wiele nowocześniejszym niż ten, który ma do dyspozycji powieściowa Tempe, trzeba jednak pamiętać, że seria powieściowa i serial telewizyjny, liczący sobie już chyba ze 200 odcinków, to dwie zupełnie inne bajki. Akcja tej pierwszej rozpoczyna się wcześniej - dokładnej daty
nie znamy, natomiast w „Zapachu śmierci” znajdują się luźne wskazówki, sugerujące, że jest to przełom lat 80. i 90. – więc z konieczności i metody są nieco mniej zaawansowane technologicznie). Bo samozwańczych detektywów, z własnej woli pakujących się po uszy w bagno, mamy w literaturze sensacyjnej co niemiara, a fachowców takich jak Temperance Brennan – jak na lekarstwo. Trzeba jednak przyznać, że autorka potrafi zachować umiar w opisach perypetii bohaterki, unikając obsadzania jej w roli jakiejś nadnaturalnie silnej i wytrzymałej „nadkobiety”, jak też stawiania jej w sytuacji z gatunku „zabili-go-i-uciekł”.
Nic z tych rzeczy. Tempe to zwyczajna kobieta w średnim wieku, która raczej zatrzaśnie w aucie torebkę z kluczami do domu, niż wydostanie się z zamkniętej na głucho okratowanej piwnicy za pomocą pilniczka do paznokci. I jako taka jest żywa, autentyczna, może czasami denerwująca, ale wciąż dająca się lubić, czego dowodem stałe grono fanów cyklu (do których należy i niżej podpisana). Jedyne, co w tym tomie wyszło niezupełnie przekonująco, to fakt, że nikt – ani policjant prowadzący śledztwo, ani lekarz sądowy, ani sama Tempe (która przecież jest antropologiem!) – nie wpadł na myśl, że dziewczyna o śniadej skórze i ciemnych oczach mogła pochodzić skądinąd niż z Meksyku. Może to celowy zabieg autorki, mający chwilowo odwlec skierowanie dochodzenia na właściwsze tory (a przy okazji utrudnić czytelnikowi zbyt wczesne powiązanie pewnych faktów), jednak drobne niedowierzanie pozostaje. Dopracowanie wersji polskiej udało się natomiast bez zarzutu; nie ma już, co się zdarzało w pierwszych tomach, potknięć w
tłumaczeniu terminów medycznych, czy też nazywania siostrzeńca bratankiem, a jeśli są jakieś literówki, nie rzucają się specjalnie w oczy. To też ważne dla naszego odbioru książki jako całości.