„Trylogia wiktoriańska” nie ukrywa inspiracji postacią i twórczością Herberta George Wellsa: w „Mapie Czasu” występuje wehikuł czasu (i to niejeden), w „Mapie Nieba” dostajemy inwazję Marsjan w wersji soft i hard, w „Mapie Chaosu” zjawia się niewidzialny człowiek – ofiara niebezpiecznego wynalazku, przybysz z innego wymiaru, wykwit ektoplazmy? Okoliczności pierwszego pojawienia się groźnego, niewidzialnego przybysza mogłyby wskazywać na to ostatnie, gdyż zawitał, jako nieproszony gość, na seans spirytystyczny z udziałem londyńskich znakomitości.
Spotkanie przy wirującym stoliku zdarzyło się tutaj nie przypadkiem – spirytyzm i zjawiska paranormalne to kolejna popkulturowa fascynacja ekscytująca ludzkie umysły u schyłku XIX wieku, wykorzystana przez autora „Trylogii wiktoriańskiej” do tworzenia fantasmagorycznej Anglii, pojawiają się tu także nawiązania do powieści detektywistycznych oraz gotyckich horrorów w nowych odsłonach – z szalonymi naukowcami i ofiarami ich eksperymentów. W tym tomie spotkamy też Arthura Conan Doyle’a, który, mając już dość męczącego uwielbienia fanów, wrzucił właśnie Sherlocka Holmesa do wodospadu Reichenbach i zamierza poświęcić wolny czas na eksperymenty z telepatią i badanie mediumizmu, poznamy wykładowcę matematyki, Charlesa Dogdsona, zabawiającego opowieściami małą Alicję Liddell i jej siostry, oraz, oczywiście, zobaczymy znów wszystkich najważniejszych bohaterów dwu poprzednich części cyklu, a przede wszystkim Gilliama Murraya, którego miłość do Emmy Harlow po raz kolejny skłaniać będzie do przekraczania granic
wyobraźni (bo granice zdrowego rozsądku nigdy nie miały dla niego znaczenia).
Ramy powieści Wellsa pękają w szwach pod naporem rozbuchanej wyobraźni narratora, trzeszczą już szwy rzeczywistości i całego rozdygotanego Wszechświata, który desperacko ratują bohaterowie, wystawieni na niezliczone próby. Kim jest niewidzialny człowiek, ścigający posiadaczy tajemniczej księgi, dowiemy się pod koniec powieści, kiedy to narrator-demiurg postanowi, niestety, uporządkować chaos i pospinać wątki wszystkich trzech części trylogii. Na zakończenie przygotował dla czytelników cały worek kropek, które skrupulatnie stawia nad „i” wszelkich niedopowiedzeń z wszystkich trzech części, moim zdaniem, zupełnie niepotrzebnie. Ale wybaczamy mu, choćby dlatego, że stworzył poprzedzającą finał niewiarygodną, fantasmagoryczną, barokową wizję pogrążającego się w chaosie Londynu na chwilę przed końcem świata, w której alternatywne wizje rzeczywistości przeplatają się ze scenkami z literatury – i jest to wizja bardziej piękna, niż straszna, a momentami nieodparcie zabawna. Humor nie poddaje się do końca, a miłość
nie umiera nigdy.