Koń jaki jest, każdy widzi - wywiad z Piotrem Siemionem
Prawnik z Wall Street i tłumacz, który w czasach szkolnych zamiast czytać lektury, wolał chodzić do kina, co znalazło odzwierciedlenie w jego dwóch powieściach: „Niskie Łąki” i „Finimondo”. Ta pierwsza, opowiadająca o m.in. o polskiej transformacji i losach „pokolenia ‘89”, została uznana za najciekawszy debiut prozatorski 2000 roku i wywołała w środowisku literackim niemałą burzę. Dzisiaj Piotr Siemion wciąż na nowo poznaje swój kraj, ale nowej polskiej prozy nie lubi. - Kiedy czytam, natychmiast bezwiednie wychwytuję wszystkie kiksy, manierę, łatwizny. I jestem jak ten architekt z anegdoty, który na widok dziecka kolegi myśli sobie: „Ja bym to zrobił inaczej”. Lubię Duklę Stasiuka i Wojnę Polsko-Ruską Masłowskiej, ale wolę czytać nowe wiersze – mówi w rozmowie z Natalią Doległo.
Prawnik z Wall Street i t*łumacz, który w czasach szkolnych zamiast czytać lektury, wolał chodzić do kina, co znalazło odzwierciedlenie w jego dwóch powieściach: * „Niskie* Łąki” i * „Finimondo” . Ta pierwsza, opowiadaj*ąca m.in. o polskiej transformacji i losach „pokolenia ‘89”, została uznana za najciekawszy debiut prozatorski 2000 roku i wywołała w środowisku literackim niemałą burzę. Dzisiaj Piotr Siemion wciąż na nowo poznaje swój kraj, ale nowej polskiej prozy nie lubi. - Kiedy czytam, natychmiast bezwiednie wychwytuję wszystkie kiksy, manierę, łatwizny. I jestem jak ten architekt z anegdoty, który na widok dziecka kolegi myśli sobie: „Ja bym to zrobił inaczej”. Lubię Duklę Stasiuka i Wojnę Polsko-Ruską Masłowskiej, ale wolę czytać nowe
wiersze – mówi w rozmowie z Natalią Doległo.*
Natalia Doleg*ło: „Niskie *Łąki”, kt*óre uznano za najciekawszy debiut 2000 roku, to – zdaniem krytyki - powieść o narodzinach kapitalizmu w Polsce, portret *„pokolenia ‘89” i zarazem gorzka historia dojrzewania bohaterów. A czym jest dla pana?
* Piotr Siemion :* Dla mnie powieść ta wyznacza półmetek życia. Pisząc ją, zostawiłem za sobą młode lata w PRL i doświadczenie emigracji. Czy może inaczej: nie pozostawiłem tych przeżyć samych sobie, tylko spróbowałem je podsumować. Dla siebie i przyjaciół. Ale to osobisty punkt widzenia, a tymczasem pisanie ma to do siebie, że, chcąc nie chcąc, mówimy w książkach także za innych ludzi. Co znajdują w „Niskich Łąkach” czytelnicy o ćwierć wieku młodsi? Nie znam odpowiedzi, a naprawdę intryguje mnie to pytanie.
Zadebiutowa*ł pan późno, bo w wieku 39 lat. Rozumiem więc, że „Niskie *łąki” od początku były przemyślaną i sp*ójną kompozycją?*
Owszem, chociaż pierwszy rozdział – o „Angliku z wody” powstał siedem lat wcześniej i był drukowany w BruLionie chyba w 1993 roku. Reszta dopisała mi się sama, nagle, kiedy już pracowałem w Nowym Jorku i zasadniczo nie wolno mi było zajmować się takimi głupstwami jak literatura. Mówię to trochę ironicznie, bo jeśli coś jest warte wysiłku, to właśnie spisywanie wspólnej historii, snucie fantazji, wbrew takim zimnym, przyziemnym pewnikom jak śmierć i podatki.
(img|658034|center)
Nie wszyscy krytycy odebrali t*ę powieść entuzjastycznie – zarzucano panu m.in. zbyt sztuczny i trudny w odbiorze język (rozbudowane opisy, wymyślne metafory, obcojęzyczne wtrącenia). Czy podczas ponownej redakcji nie chciał pan czegoś zmienić, wrzucić? Nie miał pan wrażenia, że czegoś jest za dużo, albo – przeciwnie – nad czymś należało by się skupić bardziej, poprawić, czy też rozwinąć jakiś wątek?*
Jest w „Niskich Łąkach” sporo takich popisów – może dlatego, że czekając tak długo na debiut, chciałem niepotrzebnie powiedzieć wszystko naraz? A z drugiej strony czułem, że zderzając style i rejestry mowy, w pewien sposób oddaję ruchomy chaos Manhattanu, pogubienie cudzoziemca w realiach PRL... Jako debiutanta ciekawiło mnie jeszcze, jak daleko da się popchnąć polski język prozy. Od razu jednak zaznaczę, że dzisiaj piszę inaczej. Oszczędniej. Jeżeli fajerwerki, to tylko te niezbędne. Tamtymi głosami krytycznymi trochę się przejąłem, oczywiście. Ale też pamiętam, jak mój śp. ojciec kiwał głową i wzdychał: „Cokolwiek ci mówić, ty i tak zrobisz swoje…”.
Dlaczego emigracja dla wi*ększości bohaterów (Lidki, Carlosa) do Stanów Zjednoczonych zakończyła się rozczarowaniem?„Tutaj się zwyciężało, albo wracało do domu” - mówi narrator. Wszyscy oni spotykają się więc ponownie w Polsce, w jakimś stopniu odarci ze złudzeń, przegrani i upodleni. Są zmuszeni budować życie w tej nowej, nie do końca jeszcze znanej, rzeczywistości.*
Bez przesady z tym zwyciężaniem... Emigracja – kto jej nie przeżył, nie uwierzy, jak skrajne to doświadczenie. Nawet, kiedy jest się w uroczym miasteczku, dwie godziny lotu od Wrocławia, a co dopiero na innych kontynentach. Rozczarowanie stworzonych przeze mnie postaci brało się stąd, że później, w Ameryce odkrywali rzeczy już dla nich oczywiste: że nikt tam na nich nie czeka, że mówią w tamtejszym języku jak niedorozwinięci, że wszystkie lepsze miejsca już dawno pozajmowano. W PRL śniliśmy sen, że kiedy tylko się wyrwiemy za granicę, rozwiążą się wszystkie nasze problemy. I polskie stare węzły, owszem, rozwiązywały się, ale na ich miejscu pojawiały się nowe. Uchodźstwo to dzisiaj doświadczenie połowy świata – nieważne, czy hinduskich programistów w Kalifornii, czy syryjskich uchodźców na tratwie.
Z okazji ponownego wydania „Niskich *Łąk” wrócił pan do swojego debiutu. Pana zdaniem to jedna z nielicznych powieści, która uczciwie podejmuje temat przemian w naszym kraju. A czy są jakieś inne, w których również przewija się transformacja i upadek komunizmu, do których również warto sięgnąć?*
Myślę, że przemiana wczesnych lat 90. była próbą, której polska powieść nie zdała. Nie w tym rzecz, że „Niskie Łąki” są lepsze, czy gorsze od innych książek na ten temat, lecz w tym, że takich rzeczy jest niezwykle mało. Siłą rzeczy, jako autorzy, skupialiśmy się na fragmencikach tamtej przemiany. Andrzej Stasiuk opisywał lumpeksy, Sławek Shuty „korpoludków”, Dorota Masłowska – postindustrialnych blokersów i blachary. Co do mnie, to zatrzymałem narrację „Łąk” w 1991 roku, na samym progu tej prawdziwej opowieści, wraz z którą wciąż płyniemy.
Czy pana zdaniem polska transformacja si*ę udała?*
Niektórym tak, innym – mniej. Pominę oklepane przykłady oligarchów czy ludzi z PGR. Dla pisarza ta przemiana oznaczała w pewnym sensie koniec świata, dlatego, że zlikwidowała - hurtowo, choć na raty – całą warstwę inteligencji. Chodzi mi o czytelników książek. Dzisiaj dawna inteligencja to nowy proletariat, źle opłacany i wyśmiewany przez nową, zadowoloną z siebie cywilizację. Dodam jeszcze, że w moim rozumieniu transformacja nadal trwa, ponieważ wciąż nie do końca wiemy, kim jesteśmy. To o tyle dobrze, że nadal będzie o czym pisać.
Na zdjęciu: Autor z egzemplarzem ''Finimondo'' na 49. Miedzynarodowych Targach Ksiazki w Warszawie, 2004
(img|658033|center)
O „Niskich *Łąkach” i „Finimondo” powiedział pan, że były to powieści *„zamerykanizowane”. Jak pan to rozumie?
Czesław Miłosz natrząsał się z rozwlekłej i ślamazarnej polskiej dykcji literackiej i miał trochę racji, bo dorobiliśmy się wielu powieści, które w odbiorze przypominają słodzony majonez. Nienawidziłem większości lektur szkolnych, lubiłem za to chodzić do kina. A ponieważ zaczynałem twórcze życie jako tłumacz powieści amerykańskich, wymarzyłem sobie radyklanie inną polską prozę. Prozę, nazwijmy ją, turbo. Więcej akcji, więcej dynamiki, mniej „faflunienia” i opisów przyrody. Więcej montażu, jak z filmu, więcej synestezji, tak żeby połączyć świat zapachów i kolorów. Tak sobie wtedy roiłem, a czy udało mi się te mrzonki choć w części urzeczywistnić?
Co zmieni*ło się w pana życiu po debiucie? Czy pańscy koledzy, prawnicy nie patrzyli na pana trochę inaczej?*
Nie pytałem. Niektórzy uznali mnie pewnie za dziwaka, inni za osobę o przerośniętym ego, która szuka literackiego poklasku, zamiast nie wiadomo, czego. Właśnie, jaka była ta alternatywa? Mniejsza z tym. Nie można pisać, oglądając się chyłkiem na to, jak zareagują rodzina i sąsiedzi. Wiadomo, co powiedzą, ale trzeba pisać, skoro się nam to udaje.
Niespe*łna rok temu miała miejsce premiera * „Dziennika roku W* ęża” . Od początku pan jednak podkreślał, że „to nie jest żaden wielki powrót. To powrót prywatny: kameralne rozmyślania (…).To było dla mnie zwycięstwo nad sobą; nad myśleniem, że po co w ogóle pisać, skoro i tak nikt nie czyta”. Smutna, ale niestety, prawdziwa refleksja. Czy wobec tego warto się tym zajmować?*
To bardziej prowokacja niż refleksja. Myślę, że tak, warto pisać, ale nie na siłę. W pewnym sensie książka jest towarem jak każdy inny, ale tylko w sensie dosłownym. Wiadomo, że nie sposób utrzymać się w Polsce z samego pisania, no chyba, że scenariuszy dla seriali w TV. Są pisarze, którzy klepią biedę, ale pociesza ich nadzieja na Nagrodę Nobla (śmiech). Wierzę jednak, że pisanie - mocne i prawdziwe – to coś na podobieństwo leczenia ludzi. Lekarz nie zadaje sobie pytania, czy warto leczyć chorych, skoro i tak nie będą przestrzegać diety, a później w końcu umrą. Leczy i tyle. Może więc i moja książka poratuje kogoś strapionego, albo znękanego nudą?
Stworzy*ł pan „Dziennik”, by udowodnić sobie, że kilkanaście lat po pierwszej powieści potrafi pan jeszcze pisać. I jak wypada ocena?*
Każdy grafoman zaręczy, że pisze świetnie, po prostu sam miód. Sam staram się być ostrożniejszy w chwaleniu własnego warsztatu. Jeżeli potrafię tworzyć, to tylko dlatego, że bardzo dużo czytałem i przetłumaczyłem na polski wiele książek, przy okazji ucząc się składać niekoślawe polskie zdania. To była doskonała szkoła – wymagająca, ale i bezstresowa, bo nie przejmowałem się tym, jak czytelnik przyjmie „mnie” – nie byłem przecież autorem. Moją rolą jako tłumacza było tylko nie przeszkadzać i nie mącić. Staram się trzymać tych dobrych nawyków.
Dlaczego zrobi*ł sobie pan tak długą przerwę od tworzenia? W jednym z wywiadów wspomniał pan, że „do pisania trzeba mieć serce”. Czy to oznacza, że na jakiś czas pan je stracił?*
Miałem mały kryzys życiowy. Siedem lat bez szansy na spokojne pisanie. Ale to są trochę sprawy prywatne i nie na sprzedaż. Najważniejsze, że znowu piszę. Bo przecież nie skończy się na „Dzienniku roku Węża”. Historie czekają.
(img|658035|center)
Jakie s*ą pułapki pisania o sobie? Czy nie ma pan wrażenia, że czasami za dużo zdradza pan czytelnikom o swoim życiu?*
Próbowałem tego uniknąć, chowając się za maskami bohaterów, za sztafażem konwencji literackiej. „To nie ja, to oni” „To nie o moim mieście, to o Warszawie jak z Szekspira”. Przekonałem się, jak prędko czytelnik umie się zorientować w takich gierkach. Niestety albo -stety, w pisaniu często trzeba przekraczać granicę wstydu. Wychodzić ze „strefy komfortu” - mówiąc bełkotliwą gwarą coachingu. Inaczej fraza brzmi sztucznie. Nie chwyta za gardło, łaskocze co najwyżej. A odbiorcę trzeba czasem złapać za gardło.
Okre*ślił pan „Dziennik” jako rodzaj reportażu, nie tylko ze swojego życia, ale także z Polski XXI wieku, której się pan dopiero uczy. Jaki jest więc ten kraj?*
Różnoraki, więc barwny, co oznacza, że jest o czym pisać. W każdym razie, mnie się tu podoba, a od mojego powrotu mija szesnasty rok. Czasami mnie kusi, żeby zrobić uprawnienia na wózek widłowy i wyjechać do Norwegii, zarobić trochę kasy i napisać powieść o Polaku polarnym… Mam jedno zastrzeżenie, co do współczesnej Polski i pisania o niej. Nie interesują mnie powieści „na temat” w stylu: wymyślamy sobie Wielki Temat (Nowy Patriotyzm, albo Para-Feminizm, czy Srogi Konflikt Prawicy z Lewicą) i doklejamy do niego figurki postaci, dialogi spod sztancy. Pierwszeństwo ma dla mnie opowieść, zdarzenie, bohaterowie i to, co ich spotkało. Wielkie, nieżywe abstrakcje, nie są przepustką do dobrej prozy.
Czy pracuje pan teraz nad czym*ś nowym?*
Pracuję, ale nie powiem więcej, żeby nie zapeszyć. Nie mam jeszcze umowy, wydawcy, ani daty publikacji. Mam pomysł, zamysł, notatki i zdjęcia z wizji lokalnej. No i ferment w głowie, czyli to, co niezbędne.
(img|658036|center)
Dzisiaj ksi*ążki piszą wszyscy - nie trzeba mieć wiele do powiedzenia, wystarczy być celebrytą, blogerką, aktorką, albo kimkolwiek znanym. Czy dałby pan jakieś rady młodym, którzy jednak mają coś do przekazania i chcieliby zadebiutować?*
Po pierwsze, niech siedzą i piszą. Aby zadebiutować, trzeba odsiedzieć swoje na tyłku, tworząc. Trywialna sprawa, ale inaczej się nie da. Celebrytka może oczywiście wynająć ghostwritera, który zrobi za nią całą robotę. Nie ma w tym wielkiej filozofii. Ale decydując się na debiut, musimy, raz, pisać sami, a dwa – nie bać się. Może się okazać, że to będzie pierwsza i ostatnia książka w naszym życiu. Niech będzie jak najlepsza, ale też bawmy się podczas jej pisania! Niech to będzie jak taniec, a nie transmisja z kuźni.
A czy nie lepiej znale*źć sobie „normalny” zawód, np. prawnik, ekonomista, stomatolog, a pisanie traktowa*ć czysto hobbistycznie?
Lepiej. Nie tylko z powodów czysto materialnych, co jest oczywiste. Ja sam, kiedy siedzę w domu i piszę, umyka mi reszta świata. Nie rozmawiam z ludźmi, nie rozwiązuję problemów, nie jeżdżę wózkiem widłowym po Norwegii. Ten brak świata natychmiast odciska się na moim pisaniu, wyjaławia je. Dlatego zalecam młodym twórcom wychodzenie z domu. Joseph Conrad pływał żaglowcem, a Władysław Reymont był zawiadowcą na kolei w Lipcach. Natomiast co do hobbystycznego traktowania tego zajęcia, to nie zgadzam się. Lepiej już hodować drób, na wystawy i na niedzielny rosół. Etgar Keret, ten od śmiesznych historyjek o dziwakach, mówił mi niedawno, że pisanie wymaga jednak pewnej powagi.
Czy w ostatnich latach natrafi*ł pan na jakieś interesujące książki polskich autorów, które pana urzekły?*
Nie. Może to kwestia zawodowego zboczenia. Kiedy czytam, natychmiast bezwiednie wychwytuję wszystkie kiksy, manierę, łatwizny. I jak ten architekt z anegdoty na widok dziecka kolegi, zaraz myślę sobie: „Ja bym to zrobił inaczej”. Lubię „Duklę” Stasiuka i „Wojnę Polsko-Ruską” Masłowskiej, ale wolę czytać nowe wiersze.
Co pan my*śli o środowisku literackim w naszym kraju?*
Koń jaki jest, każdy widzi.
Rozmawiała: *Natalia Doleg*ło/ksiazki.wp.pl