Pilch jaki jest, każdy miłośnik współczesnej literatury polskiej wie – wie więc i to, że w dotychczasowej jego twórczości niewiele znajdziemy motywów religijnych, a jeśli już na takowe natrafimy, będą one nostalgicznymi odniesieniami do luterańskich korzeni pisarza. Rzadka to rzecz, by autor nie wyznający religii katolickiej przewodnim wątkiem swojego utworu uczynił spodziewany przyjazd głowy tegoż Kościoła do ojczyzny. Polski katolicyzm dał jednak światu postać niezwykłą – Jana Pawła II, który przez ponad ćwierć wieku swego pontyfikatu niestrudzenie budował mosty pomiędzy społecznościami różnych wyznań, podkreślając ich cechy wspólne, pomiędzy którymi jedną z najważniejszych jest powinność czynienia dobra; który – jak czytamy w przedmowie – „jest jedną z pierwszych postaci, jakie dzisiejszą Polskę ukształtowały i po prostu stworzyły”.
Pilch swoimi oczyma czujnego i krytycznego obserwatora spogląda nie na protestancką Wisłę albo katolicki Kraków, nie na samych wierzących albo samych ateistów, ale całą polską rzeczywistość – stawia więc pytanie : „Co się dzieje z ludźmi, gdy w poważny, mniej poważny albo śmiertelnie poważny sposób zaczynają o papieżu, o obecności papieża w ich życiu, myśleć?”, i próbuje na nie odpowiedzieć ustami bohaterów stworzonej przez siebie jednoaktówki.
Akcję jej umieszcza w Granatowych Górach, znanych nam już z Miasta utrapienia. Ach, te małe miasteczka, w których każdy potrafi wyliczyć wszystkie grzechy sąsiadów, w których lwia część społeczności uczęszcza regularnie do jednej lub kilku świątyń, lecz na co dzień niekoniecznie żyje w zgodzie z nakazami którejkolwiek religii, w których więzią łączącą katolickiego duchownego z ateuszem o poglądach wyraźnie lewicowych jest kielich z napojem zgoła nie liturgicznym!... W taką oto rzeczywistość trafia jak grom z jasnego nieba wiadomość o rychłym przybyciu Ojca Świętego, pragnącego ponoć odpocząć na „tajnej emeryturze” w miejscu, które za młodu, podczas górskich wędrówek, szczególnie polubił.
I zaczyna się burza w szklance wody: tego dręczy obawa, czy w związku z bytnością Papieża nie zostanie zabroniony wyszynk alkoholu, tamten rozmyśla nad ewentualnym popytem na okolicznościowe wyroby wędliniarskie, ów próbuje sprzedać narty, będące rzekomą własnością dostojnego gościa, inny jeszcze, wybiegając myślą w przyszłość, poszukuje miejsca na... organizację konklawe. Jakież to ludzkie i jakież polskie! Czy jednak zapowiedź papieskiej wizyty rzeczywiście coś zmieni na lepsze w życiu mieszkańców Granatowych Gór?
Czy pijak Krawal naprawdę porzuci wódkę, skąpcy Żerdkowie zaczną dzielić się z innymi, a burmistrz Wojewoda zaniecha nadmiernych ambicji, które o mało nie doprowadziły do rozpadu jego małżeństwa? Czy chwilowy poryw gotowości do czynienia dobra naprawdę tym dobrem zaowocuje? A może jednak bliższy prawdzie jest finałowy monolog nauczyciela Chmielowskiego: „Przestaliśmy go zauważać, przestaliśmy o nim myśleć, stał się dla nas naturalny i przezroczysty jak powietrze (...) przestaliśmy mu kibicować. (...) Pewnie, że jakby przyjechał, tobyśmy mu po staremu pośpiewali (...). Ale on już nie przyjedzie. Nigdy. Komu teraz będziemy kibicować? (...) Sami sobie?”? Na te ostatnie pytania czytelnik musi już sam sobie odpowiedzieć...
Całość robi wrażenie, którego ładunek tylko nieznacznie osłabia pewna (charakterystyczna zresztą dla autora) manieryczność dialogów, sprawiająca, że poszczególni bohaterowie „zarażają się” nawzajem swoistą stylistyką wypowiedzi. Być może w odpowiednio obsadzonej inscenizacji zjawiska tego w ogóle nie dałoby się zauważyć. Tak czy inaczej, rzeczą decydującą o wartości dzieła pozostanie jego wymowa – nie potrafię powiedzieć, na ile czytelna i przekonywująca dla czytelnika o przekonaniach agnostycznych – na pewno zrozumiała dla chrześcijanina którejkolwiek opcji – szczególnie zaś dobitna i przejmująca dla katolika, zwłaszcza jeśli, jak w moim przypadku, zakończyło się lekturę Pilchowego dramatu przedtem, nim stało się wiadome, że Ojciec Święty naprawdę już nie odwiedzi ani Granatowych Gór, ani żadnego realnego miasta czy wioski...