„Powieść sensacyjna z wątkiem historycznym à la Kod Leonarda da Vinci” – tak zaczyna się notka wydawcy na skrzydełku okładki. Zachęcona w ten sposób, spróbuję porównać Bramy templariuszy z bestsellerem Dana Browna. Obie książki traktują o tajemniczych bractwach, strzegących przez stulecia niedostępnych profanom tajemnic, obie też są zbeletryzowanymi adaptacjami innych książek, których autorzy wcześniej skonstruowali obrazoburcze hipotezy, a Brown i Sierra „dosmaczyli” je tylko współczesnym wątkiem sensacyjnym. O ile jednak Dan Brown nie wymienia nigdzie tytułu Święty Graal, święta krew Baigenta, Leigha i Lincolna (choć może powinien), Sierra przeciwnie – nie tylko wielokrotnie cytuje Louisa Charpentiera Tajemnice templariuszy i Tajemnice katedry w Chartres, ale też nadaje nazwisko Charpentier (cieśla) jednej z postaci Bram templariuszy, otyłemu krezusowi, który z wyżyn swego wyłożonego mahoniem gabinetu górującego nad Paryżem pociąga za sznurki w jednej z potyczek pomiędzy siłami światła i
ciemności – a może i walnej bitwie?
Czytelnik, który podążając za bohaterami Dana Browna trzymał się kurczowo fotela, aby nie wypaść na kolejnym wirażu, przy lekturze Sierry może spokojnie odpiąć pasy. Co prawda autor próbuje nas przekonać, że czas naszego świata dopełnia się, a niebawem rozewrą się bramy piekieł i niebios, ale główny bohater przejmuje się przede wszystkim swoją utraconą posadą, a tuż przed finałem cieszy go chyba tak samo ujrzenie na własne oczy...(nie zdradzę, czego), jak widok swego skruszonego szefa. A słudzy Ciemności to gromadka nierozgarniętych oferm z gadżetami jak z demobilu KGB. Nie warto się bać. W razie Apokalipsy porucznik Borewicz poradzi sobie z nimi jednym palcem.
Wątek historyczny u Sierry wypada bardzo, bardzo słabo. Gdybym chciała się czepiać szczegółów, znalazłabym ich bez liku. Początek XII wieku, templariusz przybywa piechotą do miasta, za nim giermek niesie (pod pachą? na wieszaku???) płytową zbroję, którą skonstruują za 200 lat. Podróżni zbliżający się nocą do Chartres widzą z daleka „łunę świateł miasta”. Wielki pożar? Spokojnie, to tylko Sierra. Najbliższy most odległy jest o trzy... kilometry. Więc może to i lepiej, że realia są ledwo zamarkowane. Nie rekompensują tego jednak postacie – papierowe bez wyjątku. U Dana Browna kilka efektownych głupstw i anachronizmów w warstwie historycznej sprawia wrażenie marketingowych haczyków, sprytnie wmontowanych w książkę dla nadania jej jeszcze większego rozgłosu. A teraz będzie coup de grâce: dosłowność zabija tajemnicę. Javier Sierra zamordował swoją książkę, opisując w niej średnio co 20 stron zjawiska nadprzyrodzone i robiąc to z toporną dosłownością. Nawet archanioł Gabriel we własnej osobie już jej nie
uratuje. Miłośnikom historii i sensacji radziłabym czytać książki historyczne i sensacyjne – osobno. Zgrabne stapianie ich w jedno udaje się nielicznym.