Gdyby zastanowić się, na czym zwykle zasadza się dobra fabuła, najprościej jest odpowiedzieć, że na zakreśleniu jakiejś tam relacji międzyludzkiej, którą zrealizować można jedynie poprzez kontakt. Toteż pisarz, scenarzysta czy inny snujący historię doprowadza do zetknięcia się bohaterów, a relacje będące tego efektem stanowią o zaletach lub wadach narracji. A co też mogą robić takie spotykające się postacie? Kochać się mogą, i nienawidzić, iść razem na spacer, stoczyć pojedynek na pięści, zagrać w szachy, oplotkować sąsiadkę – jednym słowem cokolwiek, możliwości jest nieskończenie wiele i całe szczęście, bo gdybyśmy je wszystkie wyczerpali byłoby okrutnie nudno.
Tomasza Piątka ciągnie bardzo do filozofii egzystencjalnej, i to w jej skrajnie pesymistycznej wersji, czemu dał wyraz w swoich poprzednich utworach. Wolna wola ludzi oczywiście istnieje i ma się dobrze, sęk w tym, że dysponując nią człowiek wybiera zawsze źle – zwykle po to, by się samemu unicestwić. W powieści Żmije i krety jest jeszcze gorzej – Piątek bardzo wziął sobie do serca Sartre’owskie „Piekło to inni” – w tej powieści ludzie spotykają się właściwie tylko dlatego, żeby zrobić sobie krzywdę. Zabijają się, okaleczają, torturują w zwyrodniale wyszukany sposób. Właśnie tortury są elementem najczęściej rzucającym się w oczy czytelnikowi. Piątek stara się przekreślić naiwną wiarę intelektualistów, że cierpienia fizyczne są niczym w porównaniu z duchowymi. Już w Heroinie silnie podkreślał wszelkie oznaki fizyczne uzależnienia, które determinowały działanie głównego bohatera, a więc realizowały rzekomo wolną jego wolę, a tak naprawdę podążały za życzeniem nałogu. Akurat w tej dziedzinie trudno mi
było uwierzyć w prymat duszy nad materią, i w Piątku znajduję sprzymierzeńca w mym przekonaniu co do potęgi cierpienia fizycznego. W Żmijach i kretach dusza i wola nie stanowią żadnego oporu, gdy do akcji wkraczają oprawcy, profesjonalni sadyści, przed którymi nawet samobójstwo nie jest wystarczająca ucieczką. Idea autora, iż egzystencja jest ciągiem cierpień oryginalnością może nie grzeszy, jednak jej realizacja budzi autentyczna grozę, i to nie tylko na poziomie jednostkowego cierpienia bohaterów jego powieści.
Żmije i krety to kombinacja powieści fantasy i antyutopii. Świat Ukochanych Poddanych Cesarza pozbawiony jest absolutnie wszystkiego, tłamszący i duszący w sposób nieprawdopodobny. System polityczno-społeczny jest najbardziej totalitarny z totalitarnych, realizowany nie za pomocą nowoczesnych technologii, jak to prorokowali Huxley i Orwell, zaś w Polsce Zajdel, a za pomocą jakże prymitywnego, za to niezwykle skutecznego strachu przed bólem. Powieściową przestrzeń wypełniają funkcjonariusze władzy, wystarczy cień podejrzenia, aby paść ofiarą niewyobrażalnych cierpień i odbierającego przytomność bólu. Oparty na strachu i bezwzględnym posłuszeństwie system odbiera ludziom wszystko – życie, śmierć, godność, podłość, nienawiść, nie mówiąc już o miłości i nadziei – znaczenia tych słów bohaterowie już nie pamiętają. Liczy się tylko system uosabiany przez Cesarza.
W antyutopiach cierpią tylko ci, którzy nie mogą się przystosować, którzy w ten czy inny sposób, świadomie bądź nie kontestują zastaną rzeczywistość i muszą płacić wysoką cenę za swój nonkonformizm. W Żmijach i kretach takowego podziału ról nie ma – system jest jak dziecko z brzytwą – owszem, cierpią ci, u których podejrzewa się brak zaangażowania, bo bez tego wszystko by runęło, ale machina często zabija, torturuje, gwałci i kaleczy bez widocznego powodu, właściwie tylko dlatego, że może.
Wadą powieści jest jej wątła objętość, tworzenie nowych światów wymaga jednak szerszego opisu, choć ponoć Żmije i krety to część pierwsza trylogii. Nie jest to książka łatwa, miła, a zwłaszcza do poduszki – coś koszmarnego może się po lekturze przyśnić.