Ludwik Kehlweiler jako detektyw i ekscentryczny mężczyzna, przypadł mi do gustu od pierwszego wejrzenia. Czyli od powieści Ławka 102. Miałam nadzieję, że tak dobrze zarysowanego bohatera, pisarka szybko nie porzuci, i nie myliłam się. Oto znowu się z nim spotykamy, tym razem w śledztwie, które dla wielu od początku będzie jedną, wielką plątaniną słów i myśli. Oto mamy sprawcę, a przynajmniej tak sądzi policja, mordercę seryjnego, czyli dwudziestodziewięcioletniego Klemensa. Jak to się zwykle zdarza, nasz detektyw ma odmienne zdanie co do osoby mordercy, ale nie tylko on. Tym razem miejsce współpracowników, „ewangelistów” dzieli także i kobieta, Marta – handlarka książkami. Właściwie żyjąca wyłącznie dzięki dobroci swojego „Ludwiga”. To ona najbardziej, prawie ślepo, wierzy w niewinność Klemensa, w ten wielki zbieg okoliczności, którym zdaje się być całe życie. W to, co jest takie proste. Bo na kogo najłatwiej zwalić winę? Kogo wykorzystać jako najłatwiejszy żer dla chętnych zemsty tłumów, jak nie
„ulicznego głupka”? A właśnie nim jest Klemens. On nie mógłby zabijać, po prostu... nie mógłby.
Tym razem, w kolejnym kryminale pióra Vargas, znowu zaskakuje narracja. Jeżeli jeszcze w Ławce 102 właściwie narratorów było dwóch: detektyw i morderca, tak i tutaj pisarka oddaje głos każdemu po równo. Nie ma znaczenia czy to Klemens, czy Marta, ktokolwiek ma coś do powiedzenia, może mówić. Problem w tym, że taka swoboda głosu bardzo mota w fabule, aż w końcu powieść zamiast zyskiwać, traci na wartości.
Trudno zrozumieć, o co wszystkim chodzi poza tym, że mordercą na pewno nie jest Klemens. To zresztą wytrawni czytelnicy kryminałów wywąchają od początku. Na dodatek mój ulubiony detektyw z ropuchą nagle gdzieś znika, a wraz z nim cały urok i intrygujący „smaczek”. Cała akcja rozmywa się, autorka zbyt późno daje nam najważniejsze nici tragedii, zbyt późno podrzuca elementy, które tłumaczą komu ufać, a kogo kompletnie odrzucić. Z jednej strony sprawa jest jasna, wiemy co się wydarzy, poza imieniem mordercy... z drugiej nie wiemy nic.
Miałam nadzieję na kolejny popis umiejętności Kehlweilera, na jego specyfikę, dziwaczność, a tak naprawdę, w ogóle się z nim nie spotkałam. Za to do rozmiarów panny Marple, Vargas chciała utoczyć Martę, tylko ze zabrakło jej budulca... i tak cała powieść spłynęła po mnie, nie zostawiając nic... Jak to mówią – „dla wielbicieli talentu autorki”. Albo dla tych, którzy naprawdę nie mają nic innego do czytania.