Jeżeli kogoś ciekawi, co słychać u celtyckich prawie Planetarian, to, po lekturze drugiego tomu cyklu Leigh Fallon, zatytułowanego Cień żywiołu, spieszę zdać raport. Megan (władającej Powietrzem) i Adamowi (panującemu nad Wodą) miłość nadal jest pisana. Nadal wołami. I nadal na tylnej stronie okładki. Tym razem jednak, nie kontentując się już związkiem czysto emocjonalnym, postanawiają zakosztować także fizycznej bliskości. Co, zgodnie z najlepszą tradycją gatunkową paranormalnych romansów, okazuje się znacznie utrudnione. Wraz ze wzrostem mocy Megan (która całkiem niespodziewanie okazuje się jeszcze bardziej wyjątkowa, niż się pierwotnie wydawało) już same jej pocałunki zaczynają zwalać ukochanego z nóg. Co więcej, także nosiciele innych żywiołów zaczynają czuć nieodparte przyciąganie do najnowszej członkini swego grona. Dochodzi do krępujących sytuacji w Naznaczonym czworokącie.
O wiele bardziej krępujące, by nie powiedzieć żenujące, są jednak mimo wszystko (a to spore osiągnięcie) ekwilibrystyczne wygibasy, jakie Fallon wykonuje, by wprowadzić do opowieści o niezwykłej sile zachwycającego uczucia jakąś akcję. Już same tytuły rozdziałów, takie jak: Reaktywacja, Dalszy rozwój wypadków, Szok, Ninja, Narzeczony czy Sidła - nie pozwalają zapomnieć, że autorka debiutowała, a raczej została odkryta przez wydawcę, na stronie dla początkujących pisarzy. W trakcie rozwoju, z braku lepszego określenia, fabuły okazuje się, że dosłownie każdy z nowo wprowadzonych bohaterów jest w jakiś sposób związany z Zakonem (czy to jako członek jego odłamu, czy opozycji wewnętrzej, czy też opozycji zewnętrzej, dla przypomnienia, zwanej Knoksami). Możemy też się dowiedzieć, że rozsądny Adam tak bardzo kocha głupiutką Megan, że jest w stanie - po niecałej nocy namysłu - udzielić jej błogosławieństwa na złamanie wszelkich wymogów konspiracji i opowiedzenie całej historii przyjaciółce. Co
dziewczyna oczywiście robi, po czym wspomniana przyjaciółka wcale nie odsyła jej do psychiatry, ale ochoczo podwozi Meg na konfrontację z zabójczo niebezpiecznymi (jakoby) przeciwnikami. O takich drobiazgach, jak dwudniowa samolotowa wycieczka do Szwecji, fakt, że Megan nadal praktycznie mieszka u DeRisów, a jej własny ojciec musi się z nią umawiać (!) na kolację w restauracji, bo nastolatka nie wie, kiedy będzie miała czas, żeby udzielić rodzicowi porady dotyczącej jego nowego związku (!), nie chce mi się nawet wspominać.
Język tradycyjnie jest dramatyczny, choć tu część „zasługi” przypada być może tłumaczce (Marii Smulewskiej - Dziadosz). Mimo wszystko jednak odpowiedzialnością skłonna bym była obarczyć w większości autorkę, bo sama dedykacja (Chloe, Megan, Fionnowi i Rianowi - kocham was, moje śmierdziuszki) stanowi dobitne świadectwo jej językowego decorum. Na wypisywanie cytatów (które, jak się rychło okazało, byłoby niemal równoznaczne z przytoczeniem całości utworu) nie starczyło mi tym razem samozaparcia. Tutejsza logika wygląda tak, że można przez kilkanaście lat utrzymać w tajemnicy - przed bezpośrednim opiekunem Naznaczonych - reaktywację organizacji, której zadaniem jest chronienie Żywiołów (a nie ich nosicieli), a która została rozwiązana z powodu nadużyć. Jednocześnie jednak osoba wybrana do przedłużenia linii Naznaczonych może zostać przewerbowana bez wiedzy Zakonu. Innymi słowy, w Cieniu żywiołu dosłownie nic nie ma sensu.
Powieść nie posiada ani jednej zalety - czy to w postaci sympatycznego bohatera, czy humoru, czy choćby jednego minimalnie zaskakującego, a zarazem logicznie uzasadnionego zwrotu akcji. Tym razem stężenie wydumanych rozwiązań jest tak wielkie, że nawet relatywnie niewielka długość całości nie może być policzona na plus. Każda ilość tak niezwykle wyrafinowanej kompilacji nudy i absurdu to zdecydowanie zbyt wiele.