Kandydat

Obraz
Źródło zdjęć: © Inne

Jeden W San Francisco świeciło słońce, pogoda była wprost bajeczna. Choć do świadomości Raymonda Shawa docierało piękno, które rozciągało się za hotelowym oknem z widokiem na rezydencję usadowioną na szczycie wzgórza, to jednak ściskał telefon, jakby to był pacyfikał, i nie pozwalał sobie myśleć o niczym, co znajdowało się poza obecną chwilą: w jakimś barze, w innym łóżku, gdziekolwiek.

Wymięty mundur sierżanta leżał w nieładzie na krześle. Raymond w nowym niebieskim szlafroku za sto dwadzieścia dolarów wyciągnął się na wynajętym łóżku i czekał, aż telefonistce z centrali uda się wreszcie gdzieś w St. Louis zlokalizować ojca Eda Mavole’a.

Wiedział, że robi źle. Trzy dni temu wrócił z dwuletniej służby w Korei i w najgorszym razie powinien teraz szastać pieniędzmi, jeżdżąc taksówką po tych zalanych słońcem wzgórzach, coś jednak było nie tak z jego głową albo dał się ponieść współczuciu czy innej, równie nieprawdopodobnej emocji. Ze wszystkich ojców wszystkich poległych, do których z powodu swojej wrodzonej krótkowzroczności w postępowaniu musiał zadzwonić, ten akurat pracował pewnie na nocną zmianę, bo w St. Louis zapadł już chyba zmrok.

Słuchał, jak telefonistka łączy się z centralą w redakcji Post-Dispatch, gdzie ją poinformowano, że ojciec Mavole’a pracuje w zecerni. Mężczyzna zamienił kilka słów z kobietą, później zapanowała cisza. Raymond wpatrywał się w swój potężny palec u nogi.
– Halo? – w słuchawce odezwał się wysoki głos.
– Proszę z panem Arthurem Mavolem. Rozmowa międzymiastowa. – W tle było słychać regularny łoskot pras drukarskich.
– Przy telefonie.
– Pan Arthur Mavole?
– Tak, tak.
– Proszę mówić – odezwała się telefonistka.
– Halo? Pan Mavole? Mówi sierżant Shaw. Dzwonię z San Francisco. Ja... hm... byłem w oddziale Eddiego, panie Mavole.
– W oddziale mojego Eddiego?
Tak jest.
– Ray Shaw?
– Tak.
– Ten Ray Shaw? Którego odznaczono Medalem...
– Tak, proszę pana – przerwał mu Raymond, podnosząc głos. Miał ochotę rzucić słuchawkę, rozmowę i całą tę grząską, masochistyczną, samobójczą sprawę do śmietnika. A jeszcze lepiej by zrobił, gdyby walnął się w głowę tą cholerną słuchawką. – Widzi pan, panie Mavole, muszę, no... jechać do Waszyngtonu i...
– Wiemy. Czytaliśmy o wszystkim i powiem panu, że choć nigdy pana nie spotkałem, to jestem z pana dumny tą resztką serca, która mi jeszcze została, jakby był pan Eddiem, moim rodzonym dzieckiem. Moim synem.
– Panie Mavole – pospiesznie wtrącił Raymond. – Tak sobie pomyślałem, że gdyby nie miał pan nic przeciwko temu, to w drodze do Waszyngtonu mógłbym zatrzymać się w St. Louis. Przyszło mi do głowy, że pan i pańska żona lepiej byście się poczuli, że przyniosłoby to wam ulgę, gdybyśmy porozmawiali o Eddiem. Rozumie pan? Tyle przynajmniej mogę zrobić.

W słuchawce zapanowała cisza, po chwili Mavole zaczął podejrzanie pochrząkiwać, więc Raymond szorstko oznajmił, że zadzwoni, kiedy będzie wiedział, którym samolotem przyleci, i odłożył słuchawkę, czując się jak ostatni idiota. Jak rozgniewany człowiek, który laską robi dziurę w podłodze nieba i spada na niego wrząca lawa radości, Raymond posiadał umiejętność zwracania satysfakcji przeciwko samemu sobie.

Kiedy wysiadł z samolotu na lotnisku w St. Louis, miał ochotę uciekać. Doszedł do wniosku, że ojciec Mavole’a to pewnie ten konus w okularach ze szkłami jak denka od butelek, który z taką rozkoszą się poci. Zaraz natrze na niego jak szarżujący łoś.
– Moment! Zatrzymaj się pan! – zawołał pryszczaty fotoreporter.
– Niech pan to odłoży – warknął Raymond tonem bardziej nieprzyjemnym niż zwykle. Fotoreporter od razu stracił pewność siebie.
– Co jest? – zapytał zdziwiony, żył bowiem w czasach, kiedy tylko przestępcy seksualni i handlarze narkotyków nie chcieli, żeby prasa robiła im zdjęcia.
– Przeleciałem szmat drogi, żeby zobaczyć się z ojcem Eda Mavole’a – odparł Raymond, pogardzając sobą za ten cukierkowaty banał. – Chce pan zdjęcie, to niech pan go znajdzie, bo bez niego nie dam się sfotografować.

„Posłuchajcie tej oryginalnej, nadętej odmiany police verso w wykonaniu sierżanta” – pomyślał Raymond. Z takim zaangażowaniem wcielam się w rolę prawdziwego towarzysza broni, że będę musiał wysłać czek z należnością za prawa autorskie. I popatrzcie na tego pajaca fotografa, który próbuje poradzić sobie z fenomenami. Jeszcze chwila i pojmie, że Ray stoi obok ojca Mavole’a.
– Sierżancie! – odezwała się dziewczyna i Raymond już wiedział, kim ona nie jest. Nie miała zaczerwienionych oczu ani nie ciekło jej z nosa z żalu za poległym, musiała więc być początkującą dziennikarką, której zlecono artykuł o Białym Domu i Bohaterze do miejscowej prasy, a on przypuszczalnie już napisał za nią pierwszy akapit swoim idiotycznym wystąpieniem pod publiczkę.
– Jestem ojcem Eda – powiedział producent potu. (Na litość boską, jest grudzień, skąd tyle wilgoci?) – Arthur Mavole. Przepraszam za to. Wspomniałem w drukarni, że zadzwonił pan do mnie aż z San Francisco i zaproponował, że spotka się ze mną i matką Eda w drodze do Białego Domu. Wiadomość jakimś cudem dotarła do działu miejskiego i... no cóż, przypuszczam, że na tym polega dziennikarska robota.

Raymond zrobił trzy kroki do przodu, ujął Mavole’a za rękę, zacisnął lewą dłoń na swoim prawym przedramieniu, nadał wzrokowi stalowy wyraz i przybrał srogą minę. Czuł się jak Kapitan Idiota z jednego z tych kosmicznych komiksów. Fotograf zrobił zdjęcie i przestał się nimi interesować.
– Czy mogę zapytać, ile ma pan lat, sierżancie Shaw? – odezwała się smarkula. Ołówek zawisł nad otwartym notatnikiem, jakby razem z Mavole’em zabierała się do zrobienia Raymondowi przymiarki. Pomyślał, że to pewnie pierwsze zlecenie, jakie dostała po latach spędzonych na studiach dziennikarskich i miesiącach pisania notatek o wydarzeniach towarzyskich w okolicy. Pamiętał swoje pierwsze zlecenie i strach przed aktorem o twarzy jak wafel, który otworzył drzwi hotelowego apartamentu ubrany tylko w spodnie od piżamy, z barkami ozdobionymi łzawymi tatuażami w rodzaju: „Do zobaczenia, Mabel”. Przekroczywszy próg, Raymond zdołał stworzyć wrażenie, że równie chętnie pobije faceta jak będzie z nim rozmawiał, po czym rzekł:

– Jeśli da mi pan materiały, to zaoszczędzimy trochę czasu.
Towarzyszący aktorowi agent prasowy, pulchny typ o twarzy nabiegłej krwią, któremu okulary ciągle zsuwały się z nosa, zapytał:
– Jakie materiały?
Raymond warknął w odpowiedzi, czy woleliby, żeby zaczął od pytań o hobby i znak zodiaku wielkiego człowieka. To się nie mieściło w głowie, ale chociaż twarz aktora poryta była dziurami i szramami jak gofr, jego nazwisko należało do najważniejszych w branży, co daje wyobrażenie o tym, do czego posuną się te świnie, żeby omamić ogłupiałą widownię.
– Boisz się, chłopcze? – zapytał aktor.

Później wszystko poszło już gładko. Gadało się im jak starym kumplom. Chodzi o to, że każdy od czegoś musi zacząć.

Mimo że Raymond czuł się jak kretyn, zapytał Mavole’a i dziewczynę, czy mają czas na filiżankę kawy na lotnisku, bo sam jest dziennikarzem i wie, że młoda dama musi napisać swój artykuł. Młoda dama? To już przesada. Powinien znaleźć lustro, aby się upewnić, czy przypadkiem nie ma na sobie fraka.
– Naprawdę? – powiedziała dziewczyna. – Och, sierżancie!

Mavole oznajmił, że chętnie napije się kawy, wszyscy troje weszli więc do kawiarni. Usiedli przy stoliku. Lokal świecił pustkami i czego jak czego, ale czasu kelnerka na nieszczęście miała w nadmiarze. Zamówili kawę i Raymondowi przyszła ochota na ciasto, nie mógł się jednak zdecydować, które wybrać. Czy wszyscy muszą patrzeć na niego, jakby był chory, tylko dlatego, że nie potrafił z góry nastawić swoich kubków smakowych, żeby mieć pewność, co będzie mu odpowiadało, zanim weźmie jedzenie do ust? Czy kiedy kelnerka rozpoczyna tę swoją litanię: „Mamy ciasto brzoskwiniowe, dynio...”, oni od razu krzyczą: „Brzoskwiniowe, brzoskwiniowe, brzoskwiniowe”? A poza tym – jaki jest sens jeść w miejscu, gdzie obsługa bełkotliwie recytuje menu? Jeśli człowiek jest inteligentny, jeśli uporządkował wspomnienia o smakach, to nie tylko będzie w stanie dokładnie ustalić, na czym zależy jego zmysłom, ale też przypuszczalnie wybierze coś pod względem chemicznym tak doskonałego, że korzyść odniesie cały jego organizm. Jak jednak
ma osiągnąć taki przemyślany rezultat, skoro nie wolno mu się zastanowić nad pisaną kartą dań?

– Ciasto z suszonymi śliwkami jest wyśmienite, proszę pana – oznajmiła kelnerka, Raymond zamówił je więc i natychmiast zalała go fala nienawiści do tej kobiety, ponieważ wcale nie miał na to ochoty. Nie znosił ciasta śliwkowego, ale został wmanewrowany w zamówienie tego deseru przez rudą kelnerkę, która najpewniej zaśliniłaby mu buty za ćwierćdolarowy napiwek.
– Chciałem panu powiedzieć, co czuliśmy w związku z Edem, panie Mavole – rzekł Raymond. – Chciałem też powiedzieć, że nigdy nie spotkałem szczęśliwszego, sympatyczniejszego i porządniejszego człowieka od pańskiego syna Eda.

Oczy człowieczka napełniły się łzami. Nagle tak głośno zdusił łkanie, że przy oddalonym kontuarze odwrócili się ludzie. Raymond pospiesznie zwrócił się do dziewczyny:
– Mam dwadzieścia cztery lata, jestem spod znaku Ryb. Pewna świetna dziennikarka z Detroit powiedziała mi kiedyś, żebym zawsze pytał o znak zodiaku, bo ludzie uwielbiają czytać o astrologii, jeśli nie muszą wprost o to prosić.
– Ja jestem spod znaku Byka – powiedziała dziewczyna.
– Pasowalibyśmy do siebie – odparł Raymond. Na moment odsłoniła prawdziwą siebie.
– Wiem – powiedziała.
– Sierżancie – odezwał się cicho Mavole. – Kiedy zginął Eddie, jego matka miała atak serca. Tak sobie myślę, czy mógłby pan poświęcić pół godziny w obie strony. Nie mieszkamy w samym mieście i...

Chryste! Raymond zobaczył siebie przy łóżku chorej. Cholerni sercowcy. Wymknie mu się jakieś drażliwe słowo i ta stara kocica wyciągnie kopyta, jęcząc przeraźliwie. Ale czy miał jakieś wyjście? Sam siebie mianował Naczelnym Bałwanem, kiedy zstąpił z Walhalli i zadzwonił do tego spoconego, wykorzystującego okazję, małego chytrusa.
– Panie Mavole – odparł spokojnie. – W Waszyngtonie mam być dopiero pojutrze, ale pomyślałem, że dam sobie półtora dnia na podróż, w razie gdyby pogoda nie dopisała, rozumie pan? Ze względu na Biały Dom. Mógłbym nawet pojechać stąd do Waszyngtonu nocnym pociągiem, nazywa się tak samo jak samolot tego faceta, „Spirit of St. Louis”. Niech pan nie sądzi, że w ogóle przyszłoby mi do głowy opuścić miasto bez spotkania z panią Mavole, matką Eda. – Uniósł głowę i zobaczył, jakim wzrokiem wpatruje się w niego dziewczyna. Była bardzo ładną blondynką o słodkiej buzi. – Jak pani ma na imię? – zapytał.
– Mardell.
– Myśli pani, że dostanę dzisiaj pokój w hotelu?
– Jestem o tym przekonana.
– Ja się tym zajmę, sierżancie – wtrącił pospiesznie Mavole. – Mówiąc ściślej, gazeta zajmie się wszystkim. Chętnie bym pana zaprosił do nas, ale mamy remont. Farba cuchnie tak, że oczy łzawią.

Raymond poprosił o rachunek i pojechali do domu Mavole’a. Mardell powiedziała, że nie muszą się o nią martwić – poczeka w samochodzie, Raymond poradził jej jednak, aby udała się do redakcji i zajęła artykułem, a później po niego wróciła. Patrzyła na niego tak, jakby właśnie wymyślił bilard. Poklepał ją po policzku i wszedł do domu. Mardell, trzymając dłoń na brzuchu, wzięła trzy głębokie oddechy, włączyła silnik i pojechała do miasta.

Spotkanie z panią Mavole było okropne. Raymond poprzysiągł sobie w duchu, że nigdy nie zgodzi się na testy inteligencji, bo ich wynik mógłby sprawić, że do końca życia siedziałby w pokoju bez klamek. Każdy kretyn przewidziałby, jak to będzie wyglądać. Wszyscy płakali. „Ludzie rzeczywiście wiele potrafią znieść” – myślał, trzymając jej tłustą dłoń, o co go poprosiła. Miał wrażenie, że kobieta lada chwila wyzionie ducha. Przecież to ci ludzie zaczęli wojnę, a teraz są zaskoczeni, bo zabito ich syna. Mavole był dobrym chłopakiem, wesołym, o miłym usposobieniu, ale, do diabła, po stronie amerykańskiej zginęło już dwadzieścia tysięcy ludzi, do tego żołnierze ONZ i jeszcze sześćdziesiąt, może osiemdziesiąt tysięcy innych, a ta gruba krowa najwyraźniej uważa, że Ed jest jedynym, którego dosięgła śmierć.

„Czy moja matka tak by to przeżywała, gdybym to ja poległ? Czy jakiejkolwiek żywej istocie, jakiemuś medium, które podczas seansu spirytystycznego uzyskuje stuprocentowo pewne odpowiedzi z Tamtego Świata, uda się kiedyś ustalić, czy ktoś lub coś budzi w niej najsłabsze choćby uczucia? Pozwólcie tylko jej malutkiemu Raymondowi zginąć – on już wie, co na to jego kochana mamusia. Jeśli ludzie zapłaciliby jednym czy więcej głosami za kanapkę, to z przyjemnością posłałaby po ciało swojego synka i upiekła je na grillu”.

– Może mi pani wierzyć, że jak na nocną akcję, ta była wyjątkowo czysta – powiedział Raymond. Mavole siedział po drugiej stronie łóżka ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Podkrążone oczy błyszczały mu gorączkowo, przygryzał dolną wargę i splatał dłonie, modląc się, żeby udało mu się powstrzymać od płaczu, bo jeśli nie, to żona pójdzie w jego ślady. – Widzi pani, kapitan Marco wystrzelił kilka rac, żeby ustalić pozycję wroga. Oni wiedzieli, gdzie my jesteśmy. Eddie... cóż... – Raymond przerwał na moment, starając się nie szlochać na myśl o tym, jak gorzka, po trzykroć gorzka jest konieczność opowiadania kłamstw w takiej chwili, skoro jednak ona sprzedała syna komisji rekrutacyjnej za tę właśnie chwilę, to on musi odrzucić prawdę i wypłacić jej należność.

Rodzinom nigdy nie mówili o brudnej śmierci – groteskowej, upokarzającej, będącej udziałem niemal wszystkich poległych na wojnie. Brudne śmierci były zwykłymi klownami palącymi leniwie papierosy za kulisami w cyrku pełnym klownów. Ach, nie! Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie. To tylko wojenny gitarowy rif rozlegający się z jarmarcznej szafy grającej, zwanej Historią Naszego Narodu. Raymond nie wiedział dokładnie, jak było z Mavole’em, ale mógł to sobie wyobrazić. Kiedy Ed chciał się wycofać, do odbytu wepchnięto mu bagnet na głębokość ponad trzydziestu centymetrów. Jego krzyki przeraziły napastnika, który za wszelką cenę pragnąc odzyskać broń, wkręcał ją w Mavole’a, aż ostrze wyszło przez przeponę, tuż pod żebrami. Tamten musiał stanąć Mavole’owi na karku, łamiąc mu przy tym nos i kości policzkowe, żeby wyszarpnąć bagnet. Pojękiwał po chińsku i chciał tylko położyć się w jakimś spokojnym miejscu. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że utrata głowy, kończyn czy ciała w zmasowanym ataku wyzuta jest z godności,
wszyscy poza tymi tutaj – niewiniątkami kryjącymi się w słoju z dżemem.

Kobietom takim jak ona ten cichutki sercowy jęk zamarłby na ustach, gdyby zbombardowano jej miasto i zobaczyła swojego Eddiego bez dolnej połowy twarzy, i musiała chronić i pocieszać tych, którzy zostali. – ...cóż, w naszym oddziale był ten smarkacz, pani Mavole. Miał może siedemnaście lat, choć w to wątpię. Chyba miał szesnaście. Eddie już dawno postanowił, że będzie mu pomagał i opiekował się nim, bo takim człowiekiem był wasz syn. – Mavole łkał cicho po drugiej stronie łóżka. – Ten chłopak, mały Bobby Lembeck, odłączył się od nas. Nie był daleko, ale dostał, zanim Ed, który poszedł go osłaniać, zdążył do niego dotrzeć. Tylko że nie mógł go tam zostawić. Rozumie pani? To kwestia charakteru, taki był Ed. Rozumie pani? Nie mógł go zostawić. Próbował przynieść małego do nas, ale wrogowie ich namierzyli, ostrzelali z moździerza... i było po wszystkim, pani Mavole. Obaj niczego nawet nie zdążyli poczuć. Tak szybko się to odbyło, pani Mavole. Właśnie tak.

– Cieszę się – odparła pani Mavole. A potem nieoczekiwanie i bardzo głośno dodała: – O mój Boże, jak mogę mówić, że się cieszę? Wcale się nie cieszę, wcale. Od dawna jesteśmy martwi. Był z niego taki szczęśliwy chłopczyk, a teraz go nie ma. – Siedziała oparta o poduszki, lamentując i kołysząc całym ciałem.

Do cholery! A czego właściwie się spodziewał? Przyszedł tu z własnej nieprzymuszonej woli. Czego oczekiwał? Dwojga wtórujących mu głosów, łagodnych, miłych, zgadzających się na wszystko? Boże, Boże, Boże! Cholera jasna! Tłusta stara krowa w pudle dziewięć na dziewięć z producentem potu, który nie potrafi sobie z tym poradzić. „Jak mogę dalej żyć – krzyknął piskliwie pod sklepieniem czaszki – skoro ludzie dalej będą nosić tobołki z cierpieniem i bólem na głowie jak haitańskie praczki i rzucać nimi na oślep w każdego wesołego przechodnia, który przypadkiem ich minie? W porządku. Pomógł tej tłustej krowie znaleźć własne makabryczne doznania. Czego jeszcze od niego chcą?”

– Zginął niewłaściwy człowiek, pani Mavole – łkał Raymond. – Żałuję bardzo, że to nie byłem ja. Nie Eddie. Ja. Ja! – Ukrył twarz na jej obfitym, matczynym biuście.

Wybrane dla Ciebie

Po "Harrym Potterze" zaczęła pisać kryminały. Nie chciała, żeby ktoś się dowiedział
Po "Harrym Potterze" zaczęła pisać kryminały. Nie chciała, żeby ktoś się dowiedział
Wspomnienia sekretarki Hitlera. "Do końca będę czuła się współwinna"
Wspomnienia sekretarki Hitlera. "Do końca będę czuła się współwinna"
Kożuchowska czyta arcydzieło. "Wymagało to ode mnie pokory"
Kożuchowska czyta arcydzieło. "Wymagało to ode mnie pokory"
Stała się hitem 40 lat po premierze. Wśród jej fanów jest Tom Hanks
Stała się hitem 40 lat po premierze. Wśród jej fanów jest Tom Hanks
PRL, Wojsko i Jarocin. Fani kryminałów będą zachwyceni
PRL, Wojsko i Jarocin. Fani kryminałów będą zachwyceni
Zmarł w samotności. Opisuje, co działo się przed śmiercią aktora
Zmarł w samotności. Opisuje, co działo się przed śmiercią aktora
Jeden z hitowych audioseriali powraca. Drugi sezon "Symbiozy" już dostępny w Audiotece
Jeden z hitowych audioseriali powraca. Drugi sezon "Symbiozy" już dostępny w Audiotece
Rozkochał, zabił i okradł trzy kobiety. Napisała o nim książkę
Rozkochał, zabił i okradł trzy kobiety. Napisała o nim książkę
Wydawnictwo oficjalnie przeprasza synów Kory za jej biografię
Wydawnictwo oficjalnie przeprasza synów Kory za jej biografię
Planował zamach na cara, skazano go na 15 lat katorgi. Wrócił do Polski bez syna i ciężarnej żony
Planował zamach na cara, skazano go na 15 lat katorgi. Wrócił do Polski bez syna i ciężarnej żony
Rząd Tuska ignoruje apel. Chce przyjąć prawo niekorzystne dla Polski
Rząd Tuska ignoruje apel. Chce przyjąć prawo niekorzystne dla Polski
"Czarolina – 6. Tajemnice wyspy": Niebezpieczne eksperymenty [RECENZJA]
"Czarolina – 6. Tajemnice wyspy": Niebezpieczne eksperymenty [RECENZJA]