- Jerzy Urban cudzołożyć lubił, ale za zbrodniarza się nie uważał – mówią Dorota Karaś i Marek Sterlingow. Para reporterów wyda niedługo książkę o naczelnym "NIE", reporterze, publicyście i rzeczniku rządu generała Jaruzelskiego, który zmarł 3 października.
Sebastian Łupak: Jak wyglądały wasze ostatnie spotkania z Jerzym Urbanem?
Dorota Karaś, Marek Sterlingow*: Był już słaby i schorowany. Ale umysłowo nadal w formie. Leżał na łóżku z rurką podającą tlen do nosa. Paradoksalnie ożywił się, gdy zapytaliśmy go o śmierć. Wyciągnął wtedy papierosa. Wyglądało to nieco absurdalnie. Tlen trzymał go przy życiu, dym zabijał.
Bał się?
Nie sprawiał wrażenia przestraszonego, raczej znudzonego tą sytuacją. Jego fizyczna niedołężność go irytowała. Nie rozpaczał, nie pomstował. Nie lubił stawiać się w roli ofiary. Wiedział, że pretensje mógł mieć tylko do siebie. Całe życie prowadził rabunkową gospodarkę, jeśli chodzi o organizm. Palił, pił, imprezował i ciężko pracował. Ćwiczeń fizycznych nie znosił i konsekwentnie ich unikał.
Wolał siedzieć za biurkiem?
Jeszcze niedawno mówił nam, że zawsze miał potrzebę pisania. Ale ostatnio stwierdził, że to już minęło. Felietony do tygodnika "NIE" były coraz krótsze, pisał je niechętnie. Jego współpracownicy musieli go zmuszać. Do dwóch ostatnich numerów już nic nie napisał. Redagowanie pisma przestało go bawić jeszcze wcześniej.
Ale wiedział, że dostał drugie życie o dzięki memom i żartom Michała Marszała, który prowadził media społecznościowe dla "NIE"?
Oczywiście. Ale Urban nie korzystał z internetu, nie rozumiał go. Pracy Marszała nie doceniał. Jego światem były gazety, książki, film. Nawet serialami na Netfliksie trochę gardził.
Żałował po latach, że został rzecznikiem generała Jaruzelskiego w stanie wojennym?
Absolutnie nie. Nigdy. Uważał, że historia przyznała mu rację. Choć nie twierdził, że wszystko było idealnie.
Na przykład?
Nie był dumny ze swojej roli przy sprawie śmierci Grzegorza Przemyka. Choć akurat on na wewnętrznych naradach mówił - i są na to dowody - że należy ukarać milicjantów, którzy pobili maturzystę i doprowadzili do jego śmierci.
Decyzje podejmował jednak Jaruzelski. A generał Kiszczak bronił swoich ludzi z resortu, bo uważał, że taka lojalność mu się opłaci. Gdy trzeba będzie na ulicach pałkami bronić systemu, jego ludzie się nie zawahają. Dlatego wolał, żeby wina spadła na sanitariuszy pogotowia.
I Urban się Kiszczakowi podporządkował?
Całkowicie. Nawet przejawiał inicjatywę, żeby medialnie grało to po myśli Kiszczaka i Jaruzelskiego. Czuł, że ta sprawa będzie długo wracać, należy więc mącić i siać zwątpienie. Wpadł na pomysł, by przykryć to wydarzenie kompromitującym nagraniem rozmowy Wałęsy i jego brata z ośrodka internowania w Arłamowie.
Jako rzecznik rządu chętnie korzystał z materiałów, które dawało mu SB...
Ale był wściekły, gdy okazało się, że są w nich kłamstwa i nieścisłości. Robił wtedy awantury ludziom z MSW. Mimo to nadal chętnie wykorzystywał ich materiały i firmował służby, choć przestrzegał go przed tym Mieczysław Rakowski, wtedy wicepremier w rządzie Jaruzelskiego, a wcześniej jego szef w "Polityce".
Jego zdaniem Urban popełniał błąd, bo stawał się w ten sposób twarzą resortu bezpieczeństwa. Sam Rakowski był w tej sprawie sprytniejszy i dziś nikt nie łączy go bezpośrednio ze zbrodniami reżimu, a Urbana tak.
Ogólnie Urban, w każdej sprawie, gdy ktoś żądał od niego żalu, automatycznie odpowiadał, że nie żałuje. Taki rodzaj wrodzonej przekory.
Uważacie, że rację mają ludzie, którzy do dziś brzydzą się Urbanem za lata 80. XX w., czy też ci, którzy mu wybaczyli i zobaczyli w nim odważnego redaktora tygodnika satyrycznego w latach 90., albo ci, którzy cenią reportaże z czasów, zanim poszedł w politykę?
Każdy ma prawo do własnych ocen. My w naszej nadchodzącej książce nie jesteśmy rzecznikami Urbana. Przedstawiamy konkretne wydarzenia i fakty.
Zastanawiające jednak, że te osiem lat z Jaruzelskim najmocniej go zdefiniowało. Nikt nie pamięta jego odwagi, gdy na łamach "Po Prostu" krytykował władzę, która mogła go zmieść z powierzchni ziemi. Dzisiaj Urbanowi najbardziej pamięta się mataczenie w sprawie śmierci Przemyka i napastliwe teksty o Jerzym Popiełuszce, drukowane niedługo przed tym, jak ksiądz został zamordowany.
Tych tekstów żałował?
Nie. Ubolewał nad śmiercią księdza, ale nie czuł się winny. Popiełuszkę uważał za swojego przeciwnika politycznego i dawał sobie prawo prowadzenia z nim polemik i atakowania go felietonami.
Pisał w felietonach, że "ks. Jerzy Popiełuszko jest organizatorem sesji politycznej wścieklizny". Albo, że "w kościele księdza Popiełuszki urządzane są seanse nienawiści". Jak się to szczucie skończyło dla księdza, wiemy…
To była jego opinia. Jego zdaniem w kościele Popiełuszki były urządzane seanse nienawiści przeciwko PRL. Czyli że była tam prowadzona działalność polityczna, a nie religijna. Urban uważał za mało prawdopodobne, że funkcjonariusze SB przeczytali jego felieton i oburzeni pojechali zamordować księdza. Przyczyny były inne. Jak związane z Urbanem? Staramy się odpowiedzieć na to pytanie w książce.
Jego słynne konferencje prasowe w latach 80. były kwintesencją propagandy. Kłamał na temat sytuacji w kraju, Solidarności, Lecha Wałęsy czy właśnie ks. Popiełuszki. Tuszował komunistyczne zbrodnie. Manipulował faktami. Ale oglądały go miliony Polaków. Czy "Goebbels stanu wojennego" był skuteczny w tym, co robił?
Nie jesteśmy pewni, że to słuszna teza. Owszem, ludzie go chętnie oglądali, ale niekoniecznie przekładało się to na poparcie dla ekipy Jaruzelskiego. Jego stwierdzenie, że "rząd się sam wyżywi", gdy USA nałożyły na Polskę sankcje gospodarcze, było szczytem politycznej głupoty i arogancji. Śpiwory dla bezdomnych mieszkańców USA są zabawne dopiero dzisiaj, gdy wiemy więcej o problemach USA. Wtedy popularny stał się dowcip: zamienię mieszkanie w Warszawie na śpiwór w Nowym Jorku.
Jedno jest pewne - Urban został jedną z najbardziej znanych osób w Polsce. To stało się jego osobistym kapitałem, z którego korzystał do końca życia. A jego skuteczność jako propagatora PZPR zweryfikowały wybory w 1989 roku.
W czymś jednak pomagał ekipie Jaruzelskiego?
Bardzo sensownie im doradzał, ale o tym dziś wiedzą tylko historycy, którzy przejrzeli archiwa. W latach 80. Urban razem ze Stanisławem Cioskiem i generałem Władysławem Pożogą regularnie pisali raporty z pomysłami na reformy polityczne i gospodarcze. Jaruzelski to czytał, ale niewiele wprowadzał. Jednak kropla drąży skałę. To również dzięki nim ten reżim się zmodernizował i doszliśmy do rozmów Okrągłego Stołu.
Urban po 1989 roku założył "NIE". Ten tygodnik na początku lat 90. był bardzo poczytny i przyniósł Urbanowi dużo pieniędzy...
No i niezależność. Nie musiał już być najemnikiem, pracował na siebie. On był szefem. I z tego co wiemy, bardzo dobrym. Jego pracownicy go kochali. W redakcji za jego plecami nazywali go "Tatusiem".
Skąd taki sukces "NIE"?
W "NIE" Urban obśmiewał polityków wszystkich opcji, nie było dla niego świętości. Specjalną rubrykę miał u Urbana Lech Wałęsa, ale dostawało się też ludziom lewicy, łącznie z Aleksandrem Kwaśniewskim. Trampoliną sukcesu był proces o rozpowszechnianie pornografii, za zdjęcie, które miało być komentarzem do wprowadzonego zakazu aborcji.
Poza tym "NIE" używało potocznego języka, wulgaryzmów, protestowało przeciwko restrykcyjnej ustawie aborcyjnej, pisało otwarcie o gejach i lesbijkach, wytropiło wiele afer, krytykowało Kościół. Dziś robią to wszystkie tygodniki i gazety. Jego tygodnik wyprzedził swoje czasy, a potem stał się ofiarą własnego sukcesu. Dziś nakład jest wielokrotnie niższy w latach 90., bo nie ma już monopolu na krytykę Kościoła. Ale dla Urbana już od jakiegoś czasu to nie miało żadnego znaczenia. Stworzył "NIE", żeby mieć pieniądze i miejsce pracy, a nie pomnik.
Czy "NIE" nie było jednak zwykłą gadzinówką z kloacznym językiem i prymitywnymi atakami na rządzących?
Część polskiej inteligencji nigdy nie wzięła "NIE" do ręki ze względu na oburzenie Urbanem i do dziś powtarza takie opinie. One nie odpowiadają prawdzie. Urban wzorował się na francuskich pismach, m.in. na "Charlie Hebdo". To było pismo satyryczne, dla którego nie ma żadnych świętości. A w przypadku Polski takie świętości to Jan Paweł II, hierarchowie Kościoła katolickiego czy Lech Wałęsa oraz oczywiście, dla prawicy, Lech i Jarosław Kaczyńscy. Przejrzeliśmy wszystkie zszywki "NIE". Pierwsza dekada była najlepsza. Byli - według naszej oceny - najbardziej pomysłowi i najmniej sztampowi ze wszystkich gazet, jakie się wtedy ukazywały.
Urban dużo pisał?
Był nieprawdopodobnie pracowity, bo był łasy na pieniądze. Dlatego od lat siedemdziesiątych miał ich zawsze w bród. Brał każdą fuchę. W młodości pisał wszędzie tam gdzie płacili, nawet do związkowego "Poradnika Prelegenta".
Gdy Gomułka dwukrotnie nakładał na niego zakaz publikacji, pisał za podstawionych kolegów albo pod pseudonimem. Za znajomych dziennikarzy pisał też książki i scenariusze.
Potem w "Polityce" był też pomysłowym redaktorem i cenionym przez dziennikarzy szefem działu krajowego, w którym pisali Hanna Krall czy Ernest Skalski. Małgorzata Szejnert była zachwycona tym, jak zredagował jej słynny tekst "Mitra pod kapeluszem". W tygodniku szefem był oczywiście Mieczysław Rakowski, zaliczany do liberalnej frakcji PZPR, później wicepremier i premier rządu PRL, ostatni sekretarz PZPR. Ale Rakowski był zajęty robieniem kariery politycznej, więc ogromny wpływ na "Politykę" mieli jej redaktorzy, wśród nich właśnie Urban. Rakowski był generałem, a czarną robotę wykonywali jego przyboczni.
Oprócz tego Urban całymi latami pisał felietony do popularnych "Szpilek", a w "Kulisach", pod pseudonimem Kibic, drukował felietony sądowe, w których zaczytywali się Polacy. To była zupełnie inna gałąź dziennikarstwa. Jak nazywał to sam Urban - dla pospólstwa.
Był dobrym dziennikarzem?
Tu nie ma wątpliwości. Wszyscy wiedzą, że był znakomitym dziennikarzem. Nieco mniej osób wie, że był równie znakomitym redaktorem. Zaczął pracować w wieku 18 lat w "Nowej Wsi". Potem trafił do "Po Prostu", które odegrało bardzo ważną rolę w 1956 roku, podczas polskiego Października i było najważniejszym pismem tamtego pokolenia. Na bazarze ludzie płacili za niektóre numery fortuny.
Słynny był jego tekst "Wyznania nawróconego cynika" z 1956 roku - wywołał ferment w środowisku inteligenckiej Warszawy. Pisał w nim, że stracił zapał do systemu komunistycznego. Piewca socrealizmu pokazał pustkę propagandy. Z kolei jeden z jego reportaży, "Pamiętnik swata", trafił po latach do ważnej antologii polskiego reportażu Mariusza Szczygła. Nie był to przypadek.
Kto się wyłania z waszej książki? Koniunkturalista i cynik? Inteligent zafascynowany złem? A może kanalia, jak do dziś ocenia go wielu ludzi?
Chcemy, żeby czytelnicy sami to ocenili. A Urban nie przejmował się wyzwiskami. Był do bólu racjonalny. Nam odpowiadał na każde pytanie.
Taki był otwarty?
Niechętnie mówił o swoich niektórych przyjaciołach. Był świadomy tego, że zażyłość z nim może być dla nich obciążeniem w życiu publicznym. Chciał być lojalny. Nie cenił hipokryzji.
Uważał, że jego głównym kapitałem jest rozpoznawalność. Nieważne jak piszą, byle nie przekręcali nazwiska. Był też chyba dobrym szefem. Nie wyobrażamy sobie, żeby ktoś oskarżył go o mobbing, molestowanie albo zaniżanie wierszówek.
Jaki był prywatnie?
Bardzo grzeczny, uprzejmy, prawdziwy przedwojenny dżentelmen. W żadnym wypadku nie był prymitywny.
Bez przesady: język jego tekstów w "NIE" oraz język niektórych jego wypowiedzi publicznych to był język wulgarny.
Większość ludzi znała go z kreacji, którą stworzył na użytek publiczny. Tam klął i przechwalał się rzekomymi bezeceństwami. Te "ch..." i "k..." były tylko na pokaz.
Czyli Urban był kameleonem, który miał kilka oblicz?
Kameleonem na pewno nie można go nazwać. Pamięta pan jego wizerunek? Łysy, z odstającymi uszami, otyły, w marynarce. Jego wygląd się praktycznie nie zmieniał. Tak samo z poglądami. Zwalczał rasizm. Od początku do końca życia bał się Kościoła i nacjonalizmu. Miał świadomość, że z pokaźnym kontem i willą w Konstancinie żaden z niego marksista, więc się z tym nie obnosił, ale był zwolennikiem socjalizmu i lewicy.
Nie było dwóch Urbanów. Po pijanemu nie jeździł, nie kradł, płacił podatki. Cudzołożyć lubił, ale za zbrodniarza się nie uważał. Raczej za legalistę i państwowca.
Książka Doroty Karaś i Marka Sterlingowa o Jerzym Urbanie ukaże się wkrótce w wydawnictwie Znak. Wcześniej wydali razem książkę "Walentynowicz. Anna szuka raju".
Dorota Karaś. Od 1997 roku reporterka "Gazety Wyborczej" w Trójmieście. Współpracuje z "Wysokimi Obcasami" i "Dużym Formatem". Autorka książki "Szafa, czajnik, obwodnica. Rozmowy z obcokrajowcami", biografii Zbyszka Cybulskiego "Cybulski. Podwójne salto", współautorka biografii Anny Walentynowicz "Walentynowicz. Anna szuka raju".
Marek Sterlingow. Dziennikarz przez lata związany z redakcją "Gazety Wyborczej" w Gdańsku. Były korespondent wojenny w Afganistanie, a następnie szef wydawców portalu Gazeta.pl. Pracował w Radiu Gdańsk. Pisał m.in. do "Przekroju", "Forbesa" i "Polityki". Współautor biografii Anny Walentynowicz "Walentynowicz. Anna szuka raju".