Gdyby jurorzy przyznający nagrodę Angelusa kierowali się poczuciem symetrii, zwyciężyć powinna ta właśnie powieść Uładzimira Niaklajeua. W siódemce tegorocznych finalistów mamy bowiem dwie powieści awanturnicze, których akcja toczy się w XVII wieku, dwie okrutne relacje o wojennym losie dzieci i dwie nostalgiczne opowieści z pokolenia dziadków o utraconym Edenie przygniecionym butem Historii. A nieparzysty w tym gronie „Automat z wodą gazowaną…” jeśli już miałby wpisać się w ten symetryczny układ, to moim zdaniem najbardziej pasowałby jako pendant do „Mezopotamii” Serhija Żadana, zeszłorocznego laureata.
Jest rok 1961. Piętnastoletni Wałodzia przyjeżdża z prowincji do Mińska, do elektrotechnikum łączności. O szkole nie dowiemy się zbyt wiele, poza tym, że można tam było się nauczyć, jak zrobić samemu radio, a nawet telewizor, i że jeśli się tego rzeczywiście spróbowało, zostawało się wywrotowcem, z dużymi szansami na wyrzucenie ze szkoły (i oby tylko tyle).
Jednak to nie koledzy z technikum, miłośnicy tranzystorów i ustawek z chłopakami z dzielnicy, zafascynują narratora. Wałodzia gorąco zapragnie stać się „stiljagą” (skojarzenie ze „stylówą” całkiem prawidłowe, choć po polsku fanów jazzu, spodni-rurek i wielkomiejskiego luzu nazywało się wtedy bikiniarzami). Młody krąży zatem w orbicie mińskiej bohemy, kocha się platonicznie w pięknych dziewczynach, a nade wszystko – w rudowłosej Asi, córce Sałamona Majsjewicza, sprzedawcy wody sodowej (z syropem lub bez). Paczka przyjaciół wdaje się w coraz to nowe przygody, chociaż brutalna soc-rzeczywistość dopada ich co chwila, szczególnie, że młodzi kagiebiści kochają się (bo czemu nie?) w tych samych pięknych dziewczynach i przemyśliwują, jak tu jednym pociągnięciem pozbyć się rywala i przyspieszyć swoją karierę.
Wciąż powraca tamto słoneczne lato, a spod „złotego pyłu młodości” co chwila wyłazi pordzewiały system, premiujący co paskudniejsze strony ludzkiej natury, odwracający znaczenia słów i pakujący do psychuszek tych, którzy nie mieszczą się w sztywne ramki. Ale to jeszcze nie ostatnia warstwa świata, stworzonego przez Uładzimira Niaklaieua, świata gorzko-słodkiego i muśniętego odrobiną poezji. Autor puszcza oko do czytelnika i powoli odkrywa karty, z których można się domyślić, że ten motyl, który machając skrzydełkami potrafi zmieniać losy globu, nad wyraz często polatywał tamtego lata nad Mińskiem: jeden wybity ząb zmieni politykę międzynarodową na trzech kontynentach, zatrzaśnięty nie w porę bagażnik sprawi, ze w zamachu zginie JFK, a nie zupełnie kto inny, a świat nie pozna tajemnicy Roswell…
W obszernym „Dodatku” usłyszymy inne głosy: jeden z bohaterów, outsider i późniejszy łagiernik, podzieli się refleksjami nad ludzką cywilizacją, za to horyzonty myślowe sekretarza Chruszczowa okażą się być na miarę cwanego sołtysa (z całym szacunkiem dla sołtysów, od których nikt nie oczekuje rządzenia ćwiercią globu). Pięknie o tamtych magicznych latach wspólnie spędzonej młodości napisze w posłowiu dziennikarz Wiktar Ledzieniew, powieściowy „Wił”, nie wiem, czy rzeczywisty, czy stworzony przez autora (jeśli pan naprawdę istnieje, panie Wiktarze, proszę mi wybaczyć…).
Uładzimir Niaklajeu, rocznik 1946, dziennikarz, poeta, opozycyjny kandydat w wyborach prezydenckich na Białorusi, czego omal, ciężko pobity w dniu wyborów, nie przypłacił życiem, napisał powieść, z której nauka płynie taka, że męska przyjaźń, poczucie humoru i umiłowanie swobody to tarcza przeciw Złu, a może nawet eliksir młodości.